Złamas. Do kolekcji wielu niewybrednych epitetów na temat swojego przyjaciela Johna Frusciante Anthony Kiedis dorzucił ten jeszcze jeden. Była to pierwsza połowa  lat 90. Grunge kwitł w najlepsze, popyt na flanelowe koszule nigdy nie miał się lepiej, a w MTV puszczano jeszcze muzykę. Był to czas, gdy frontmeni kalifornijskiego zespołu Red Hot Chili Peppers bez umiaru korzystali z pakietu sex, drugs and rock&roll, który przywędrował do nich wraz z popularnością po wydaniu albumu „Blood, Sugar, Sex, Magic”. Po latach John przyznał Kiedisowi całkowitą rację za nazwanie go złamasem. Zanim do tego doszło John Frusciante musiał wpierw stoczyć się na samo dno heroinicznego ciągu, czego o mały włos nie przypłacił życiem.

Gdyby zestawić ze sobą dwie fotografie ukazujące Johna współcześnie i z tamtego okresu prawdopodobnie uznalibyście, że to dwaj różni faceci. John z pierwszych lat świetności Papryk, które przypadały na przełom lat 80. i 90. to arogancki typ z tak irytującym wyrazem twarzy, że zasługiwałby na obicie go w jakimś ciemnym zaułku bez dwóch zdań wyjaśnienia najpierw.  W 1991 roku wraz z sukcesem wspomnianego albumu dla Frusciante zaczęła się wspinaczka na szczyty w sferze zawodowej – Red Hot Chili Peppers rozbijali bank na każdej możliwej liście przebojów, okupując pierwsze miejsce przez długie tygodnie. Niestety w sferze prywatnej szło mu już nieco gorzej, a właściwie to katastrofalnie. Był to moment, od którego John rozkręcił równolegle jazdę po równi pochyłej rozpoczynając swoją wieloletnią przygodę z ćpaniem heroiny. W końcówce 1992 roku był już na takim skraju depresji, że nie był w stanie tworzyć żadnych nowych utworów. Był do tego kłótliwy, więcej go nie było na próbach niżeli był, na występach z zespołem nie kontaktował z otoczeniem, nic dziwnego, że z hukiem opuścił grupę pozostając w ostrym konflikcie z Anthonym Kiedisem.

Główny problem Johna polegał na tym, że chciał być rockmanem, uczestniczyć w procesie twórczym powstawania muzyki, ale nie chciał być popularny. Gitarzysta brzydził się sławą i całą otoczką z nią związaną. Pomimo przebojowości i charyzmy jaką odznaczał się podczas solówek gitarowych na scenie, prywatnie był bardzo wycofany i nieśmiały, najlepiej się czuł sam ze sobą we własnym wyimaginowanym świecie. Z pewnością też nie był mentalnie przygotowany na popularność na tak szeroką skalę jaką zyskał z zespołem i pomimo swojej ekscentryczności brzydził się mainstreamem, a tymczasem znalazł się w samym jego epicentrum. Po odejściu z zespołu zamknął się w swoim domu w Los Angeles i na sześć lat wpadł w jeden wielki niekończący się ciąg narkotyczny, w trakcie którego, by mieć z czego kupować kolejne działki morfiny, nagrał kilka albumów solowych, które sam po latach nazwał najgorszymi w swojej karierze. No cóż prawda jest taka, że nawet dziś najzagorzalsi fani Johna nie są w stanie przebrnąć przez nie do końca na trzeźwo. W 1998 roku śmiertelnie wycieńczony Frusciante za namową swojego przyjaciela podejmuje kolejną próbę, by odmienić swoje życie i udaje się na odwyk. Lekarze z kliniki w Pasadenie stwierdzają, że to cud, że John jeszcze żyje. Wychudzonego, z licznymi ranami po ropniach i zniszczonymi doszczętnie zębami od nadużywania narkotyków, przywracają powoli do świata żywych i przede wszystkim życia w trzeźwości. Już niecały rok później z wymienioną szczęką, głową pełną świeżych pomysłów, Fru powróci do gangu Papryk, by nagrać z nimi jedną z lepszych płyt zespołu „Californication”. Sam gitarzysta również w superlatywach wspomina tamten moment: „To najlepszy, najbardziej twórczy okres w moim życiu. Wreszcie znowu mogę nazwać siebie Johnem Frusciante.”

Poza sporymi sukcesami, które odnosi z Paprykami, John nie przestaje w przerwach w koncertowaniu i nagrywaniu nowych albumów z zespołem realizować innych projektów muzycznych w tym firmowanych własnym nazwiskiem. Rok 2004 jest dla solowej kariery Frusciante niezwykle płodny, zaczyna on wówczas cykl sześciu płyt w sześć miesięcy, ukazując tym samym pełen wachlarz swoich umiejętności ocierając się o różne stylistyki muzyczne. Szczególnie na szerszą uwagę zasługuje album „Shadows Collide With People” wyprodukowany wspólnymi z siłami ze starymi dobrymi przyjaciółmi z Red Hot Chili Peppers basistą Flea i bębniarzem Chadem Smithem, a także blisko zaprzyjaźnionym młodym gitarzystą Joshem Klinghofferem, który kilka lat później, gdy John ponownie opuści RHCP, by całkowicie poświęcić się projektom solowym, zastąpi jego miejsce w zespole. „Shadows Collide With People” jak i pozostałe albumy popełnione przez Johna w tym czasie wpisują się w zamysł szybkiego i taniego produkowania płyt nagrywanych oldschoolowo na płytach analogowych. Szóstym i ostatnim albumem z tego cyklu nagranym na starym ośmiościeżkowym magnetofonie z lat 70. jest album „Curtains” nagrany akustycznie, płytę otwiera numer „The Past Recedes”, do którego muzyk nagrał w tamtym okresie jedyny teledysk. Zarówno utwór, jak i wideo do niego nakręcone można nazwać jednym stwierdzeniem – piękno tkwi w prostocie. Wszystkie bolączki przeszłości zostały zażegnane, to co było wczoraj jest już historią, ale i tak każdy dziś przynosi nowe wyzwania, z którymi trzeba sobie z lepszym lub gorszym skutkiem radzić.

1 Comment