Arrival” („Nowy początek”, hmm), jak to nowoczesne science fiction dla dorosłych, dywaguje na temat psychicznych i społecznych konsekwencji kontaktu z nieznanym i zabawia się ideami niemożliwymi do ogarnięcia, jak wymiarowość i względność czasu. Nie sprowadza przy tym, wzorcem „Interstellara”, dwóch godzin naukowej debaty akademickiej do konkluzji o miłości, która jest najpotężniejszą siłą we wszechświecie i zwycięża wszystek. To znaczy trochę sprowadza, ale chociaż robi to z wdziękiem medalistki w łyżwiarstwie figurowym. Pozwala spojrzeć na Nieskończoność przez dziurkę od klucza, ale nieznane pozostawia nieznanym, a niepojęte niepojętym, łącząc radość odkrycia ze słodkim smakiem tajemnicy.

arrival

Lingwista o imieniu Doktor Deutscher napisał kiedyś odkrywczą książkę „Through the Language Glass. How Words Colour Your World” o tym, jak domyślny język w ustawieniach mózgu warunkuje całą percepcję świata, a co za tym idzie również kulturową nadbudowę użytkowników tego języka. Pada tam przykład społeczności Aborygenów, którzy domyślnie zupełnie inaczej niż reszta plemion świata, określają swoje kierunki i położenie w przestrzeni. Ci Aborygeni nie powiedzieliby na przykład kursantowi na zajęciach z jazdy autem „Wrzuć trójkę. Tu masz po prawej skrzynię biegów, debilu. A teraz skręć w lewo”, tylko „Wrzuć trójkę. Masz skrzynię biegów na północny zachód od ręki, debilu. A teraz skręć na wschód”.  Ich orientacja jest geocentryczna, nie egocentryczna. Efekt? W przeciwieństwie do nas (czyli tych gamoni, którzy nigdy nie byli w harcerstwie) o każdej porze dnia i nocy oni wiedzą gdzie jest północ, gdzie południe. „Arrival” pomysłowo pogrywa z tą koncepcją, rozwijając ją do sytuacji, w której używany język warunkuje też postrzeganie i wykorzystywanie czasoprzestrzeni. Bo czas i przestrzeń to tylko koncepty służące do tłumaczenia zmiany, której jednakowo łakniemy i panicznie się boimy. Brzmi jak bełkot? Poturlaj sobie przynajmniej ten pomysł między zwojami mózgowymi. Nie chcesz i nie masz czasu? To oznacza dwie rzeczy. Myślisz szybko i praktycznie, a Denis Villanueve nie robi filmów dla ciebie.

Sam uwielbiam wszystkie filmy tego reżysera, bo każdy jest swoistą łamigłówką. W warstwie narracyjnej albo w sferze moralnej ambiwalencji. „Labirynt”, „Wróg”, „Sicario”, wcześniej jego kanadyjskie kino. A teraz „Arrival„, w którym językową zagwozdkę rozpracowuje lingwistka o imieniu Doktor Banks aka Amy Adams. Bohaterka wygrywa u Forresta Whitakera kasting na główną amerykańską tłumaczkę kosmitów, bo ściślej od swojego konkurenta tłumaczy znaczenie słowa „wojna” w sanskrycie. Nie „starcie i nieporozumienie”, tylko „pragnienie większej ilości krów”. Ten lingwistyczny niuans zawiera w sobie całą esencję filmu, który opowiada o wielkiej komunikacyjnej porażce wynikającej z niezrozumienia sensu ukrytego za słowami.

„What we’ve got here is a failure to communicate”, jak w klasycznym cytacie mówi Kapitan z „Nieugiętego Luke’a” po sturlaniu interlokutora z nasypu. Chociaż narzędzia przepływu informacji niby coraz lepsze, a częstotliwość komunikacji międzynarodowej coraz większa, to jej poziom ciągle jakby bez przełomu, a jedynym uniwersalnym językiem pozostaje język konfrontacji „my-oni”. W popkulturze ostatnich stu lat często przewijał się motyw zjednoczenia ludzkości w obliczu wspólnego wroga z kosmosu. Stosunkowo świeża jest na tym tle impresja na temat kosmitów, którzy nie rozpruwają nam zabytków promieniami śmierci, tylko parkują pięć metrów nad ziemią w przypadkowych punktach geograficznych i pokazują kleksy na szybie. I chociaż my wiemy, że Obcy ma w tym filmie pokojowe zamiary, bo poznajemy po kodach kulturowych zapisanych w muzyce i obrazie, to społeczeństwo tego nie wie i przez brak komunikacji i dezinformację zaczyna się w nim gotować. Ale nie tylko w społeczeństwie. Złapani w pułapki własnego języka i jego kulturowej nadbudowy, niepomni niuansów, światowi liderzy też stawiają znaki równości między wojną a wymianą i narzędziem a bronią. Naturalnie skłaniają się więc do najbardziej pierwotnego mechanizmu, czyli ataku. Tymczasem kosmici próbują nam pokazać, że kiedy wyjmiemy z komunikacji czynnik czasu, zniknie niepewność, a wraz z nią lęk i potrzeba konfrontacji. Posłanie, które natomiast wyciąga z tej praktycznej lekcji Amy Adams uczy nas, drogie dzieci, że wszechwiedza czyni życie prostszym, ale wcale nie łatwiejszym.

„That’s all to big to grasp”. Jeśli nic z powyższych akapitów nie ma dla was sensu, to dlatego, że „Arrival” to film o pięknie i potędze obcowania z sensem, którego nie da się uformować w słowa. O ograniczeniach, które w komunikacji tworzy, paradoksalnie, język właśnie. O zrozumieniu w komunikacji na każdym poziomie. Międzygalaktycznym, międzynarodowym, międzyludzkim, wewnętrznym.

Obcość Obcych w „Arrival” jest bardzo różna od obcości innych znanych obcych. Cieliste pająki (reżyser ma fetysz) czają się przez większość filmu we mgle jak stwory u Stephena Kinga, bo ich aparycja nie odgrywa tu roli. Non-factor. Ich odmienność nie jest kwestią biologii i natury, nikt nie pcha się do krojenia ich skalpelem, jak w bardziej antropocentrycznych produkcjach sci-fi. Odróżnia ich w kontekście tej historii poziom technologicznego zaawansowania, kultura i pierwotny względem jej, kluczowy tutaj język. Oś konfliktu zaczyna się więc od takiego samego nieporozumienia, jakie łączy krwawą smugą kolesia, który sięga za pazuchę po dowód rejestracyjny i policjanta, który myśli, że to pistolet. Co za żal, co za niepotrzebna tragedia, mówią po takich akcjach. A wystarczyło się porozumieć.

Ale to zbyt trudne. Znamienne, że dopiero po porozumieniu z cierpliwymi, inteligentniejszymi Obcymi i uzyskaniu odpowiedzi na centralne pytanie „Po co przybyliście?”, Amy Adams doznaje kolejnego olśnienia i pojmuje, czemu mąż od niej odszedł. Nasz biedny język nadaje się do wyrażania wielkich idei i skomplikowanych emocji jak motyka do orania pola, ale gdzieś trzeba zacząć.

1 Comment