Nie było kolejnej rewolucji technologicznej, nie było końca historii i nowej złotej ery. Nie było latających samochodów i nie było podboju kosmosu. Jesteśmy jak ci smutni i samotni ludzie o północy na tarasie widokowym Empire State Building w niespełnionym randez vous. Pocieszani przez gwiazdy i ich tajemnice, wystawieni do wiatru przez świetlaną przyszłość, która nigdy nie przyszła. Podobnie jak delikatnie naszkicowane, ale treściwe przy tym postacie „Mooncopa” Toma Gaulda.

mooncop
Tytułowy bohater komiksu wypełnia sobie dni tym samym, co zajmuje większość stereotypowych gliniarzy. Piciem czarnej kawy, jedzeniem pączków i pisaniem raportów, których nikt nie przeczyta. Jego życiowe rozczarowanie pogłębia tylko fakt, że stacjonuje na Księżycu. A w księżycowych bazach, które w czasach eksploracji kosmosu i małych wielkich kroków ludzkości były ekscytującym synonimem futuryzmu, ogólnie niewiele się dzieje. Tak naprawdę nie dzieje się nic. Ekonomia spłatała fantastycznej i futurystycznej wizji figla. Zasiedlanie srebrnego globu stało się nieopłacalne, pionierzy tłumnie migrują z powrotem na Ziemię, lunarne sklepy i punkty usługowe masowo się zamykają. Tylko Mooncop trwa na jedynym księżycowym posterunku, bo tam go przydzielono, a wnioski o przeniesienie zajęta biurokracja automatycznie odrzuca. Mooncop stąpa więc po szarym piachu, przemierzając coraz bardziej opustoszałą infrastrukturę w bezcelowych patrolach i tęsknie zerka na Ziemię zawieszoną na granatowym niebie.

Styl Toma Gaulda to, najprościej ujmując, minimalizm. Postacie składają się z kilku kresek, tło wypełnia jednolity granat, a dialogi są bardziej okrojone niż na spotkaniu towarzyskim Terminatora i Ryana Goslinga z „Drive”. Graficzne nowele szkockiego rysownika przypominają rozbudowane stripy komiksowe. Jego poczucie humoru wywodzi się z gatunku deadpan comedy. „Śmiertelnie poważna komedia” polega na dekonstrukcji klasycznego dowcipu, odarciu go z puenty. Absurdowi, niedorzecznościom i głupocie pozwalamy wybrzmieć w ciszy i przy kamiennej twarzy, bo koniec końców ich ilustracja ma wieść nie do śmieszków, ale do refleksji. „Mooncop” to piękna refleksja nad życiowym rozczarowaniem.

mooncop2

To minimalistyczne dzieło sztuki. Lektura całej książki zajmuje jakieś dziesięć minut, a przetworzenie jej w głowie półtora dnia co najmniej. Taki ładunek treści w skromnym opakowaniu formy to już ewenement. A jeszcze temat tej obrazkowej powieści jest absolutnie uniwersalny. Nieuchronna kolizja oczekiwań z rzeczywistością. Niespełnione obietnice, które życie rzuciło nam na fali młodzieńczego entuzjazmu. Słomiasta natura entuzjazmu, który wypalił się przed dopełnieniem dzieła. Depresja w witającym codziennym dźwiękiem budzika poczuciu bezcelowości. Nostalgia za hipotetyczną przyszłością, która nie nastąpiła, choć broszurka zapewniała, że nastąpi.

W soundtracku „Mooncopa” mogłyby pogrywać losowe wybrane piosenki Moby’ego, najsmutniejszego białasa świata. Jedna z jego bardziej rzewnych płyt „Pale Horses” nawet miała okładkę w identycznej kolorystyce. Abstrakcyjne założenie fabularne teledysków Moby’ego, za którym chowają się wyciszone, ale dojmująco ludzkie emocje codziennego życia, to naturalne skojarzenie przy przeglądaniu nowelki Toma Gaulda. Kto współczuł kosmitom z piosenki „In This World”, zbyt małym, żeby ktokolwiek zauważył ich inwazję, wykrzesze też sympatię i zrozumienie dla Mooncopa.

Księżycowy policjant odnajduje w końcu pociechę w gwiazdach symbolizujących nieodgadnione ścieżki przyszłości, co nie oznacza, że my nie powinniśmy dalej być głęboko zawiedzeni rzeczywistością, która zamiast obiecanych lotów na Marsa i prosperujących baz na Księżycu przyniosła nam Oculusa zbyt drogiego, żeby ktokolwiek z niego korzystał, wybuchające Samsungi i iPhone’a bez wtyczki na słuchawki.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Dodaj komentarz