Stany Zjednoczone Ameryki wzorem demokracji, każde dziecko wie to, i w Polsce i w Pakistanie. A jednak ich konstytucja otwiera drogę do możliwości, aby prezydentem kraju została osoba, która nie zdobyła ani jednego głosu w powszechnych wyborach. Ostatnią taką osobą był Gerald Ford, który na mocy 25. poprawki najpierw zastąpił zamieszanego w skandale korupcyjne Spiro T. Agnew na stanowisku wiceprezydenta, a po wolcie Nixona wskoczył do gabinetu owalnego.

Nie Gerald Ford. Frank Underwood z serialu "House of Cards".

Nie Gerald Ford. Frank Underwood z serialu „House of Cards”.

Podobną drogę kariery wybrukował sobie krwią i potem Frank Underwood z „House of Cards”. Zabawy ze scenariuszami politycznymi w granicach prawa konstytucyjnego to domena political fiction. Ostatnio skrajnie nieprawdopodobny, ale teoretycznie możliwy przebieg zdarzeń na szczycie władzy prezentuje serial „Designated Survivor”, będący sensacyjnym pomieszaniem „West Wing” i „24”, w którym Kiefer Sutherland zostaje prezydentem, ale postać Jacka Bauera tak mu się zakleszczyła w jaźni, że przed każdym cięciem musi rzucić „Damn it”, a reżyserowi nie zawsze chce się to wymontowywać. Ta produkcja odwołuje się do prawdziwej, stworzonej w rozedrganych perspektywą wojny atomowej latach osiemdziesiątych pozycji „wyznaczonego ocalałego”. To szeregowy członek gabinetu prezydenckiego, który na czas uroczystości ze wspólnym udziałem prezydenta, wiceprezydenta i wszystkich pozostałych członków administracji, siedzi schowany w bunkrze w niewiadomym miejscu. W wypadku zamachu albo innego nieszczęścia, które zmiotłoby wszystkich najważniejszych ludzi w państwie w jednej chwili, ten ktoś zapewni ciągłość władzy zgodnie z konstytucyjną linią sukcesji. Tak się oczywiście dzieje w serialu i klon Jacka Bauera w ciągu kilku minut zostaje przywódcą świata, chociaż nigdy nie miał nawet takich aspiracji.

Mnie jednak chodzi po głowie od dosyć dawna scenariusz political fiction pod tytułem „Faithless Elector”, który też jest mało prawdopodobny, a jednak przez ostatni tydzień, pierwszy raz od dziesiątek lat, pundyci i dziennikarze poważnie go rozważali.

Głowy w telewizorach dużo mówiły ostatnio o amerykańskim systemie wyborczym, więc nawet jeśli nie słuchaliście, to zdążyliście się zorientować, że jest trochę dziwny. Hillary wygrała o 2,5 miliona ludzi (jak w naszej Polsce tyle na kogoś głosuje, to partia dostaje 20%), a przegrała na głosy elektorskie. Kolegium elektorskie, o którym niewiele się słyszy, poza takimi kuriozami jak ostatnie wybory, jest jak kość ogonowa albo sutek u faceta. Archaiczna pozostałość po niespokojnych czasach początku państwowości, która przetrwała demokratyczną ewolucję. Kolegium powstało jako kompromis między tymi, którzy chcieli wyboru prezydenta w głosowaniu powszechnym a tymi, którzy chcieli, żeby po cichu załatwił to parlament, broniąc Amerykę przed tanimi populistami. Do kolegium elektorskiego należy ostateczny wybór prezydenta.

Kim są elektorzy?

Elektorami są ludzie partii. Ale nie senatorowie, kongresmani i ay, ay governorzy ani inni urzędnicy publiczni, tylko partyjni aktywiści i darczyńcy, cokolwiek się za tą kategorią kryje. Może to być prezes Exxona, może być zwykły Joe Schmuck. Nie są to anonimy, jednym z nowojorskich elektorów jest na przykład Bill Clinton, ale i tak wyobrażam ich sobie jako ukryte w półcieniu, milczące popiersia za długim stołem na czele którego siedzi Christoph Waltz. To oni wybierają prezydenta. Teoretycznie w połowie stanów nie są w żaden sposób zobowiązani, żeby trzymać się w swojej decyzji wyniku wyborczego, a w drugiej połowie za wyłamanie się grozi im najwyżej partyjny ostracyzm i zabranie przepustki na parkowanie, ale przypadki głosowania niezgodnego z wolą wyborców są sporadyczne i nigdy nie zdarzyło się, żeby odwrócili wyrok Suwerena, choć trwają historyczne dyskusje, czy nie zdarzyło się tak właśnie w 1876, kiedy 20 elektorów ze stanów południowych wbrew pierwszym wynikom wyborczym, które dawały zwycięstwo demokracie Samuelowi Tildenowi, zagłosowało na Rutherforda Hayesa w zamian za obietnice puszczenia przez ich stan linii kolejowej. „Faithless Elector” to właśnie ktoś, kto na kolegium głosuje wbrew decyzji mieszkańców swojego stanu.

Prezydent elekt potrzebuje 270 głosów elektorskich, żeby objąć urząd. Wyobraźmy sobie, że wybory, po niespodziewanym zwycięstwie w Michigan albo innym stanie o kilku głosach elektorskich, wygrywa jakiś skrajnie niebezpieczny dla losów świata kandydat, choćby Lex Luthor. Demoniczny miliarder ma zostać prezydentem, chociaż przegrał głosowanie powszechne.

lex_luthor_president

Tytułowy „Niewierny elektor” z mojego scenariusza zaczyna czuć rozdarcie między własnym sumieniem a wolą ludu. Między racją prawa a racją stanu. Podobną decyzję do podjęcia mieli Admirał Adama i Oficer Tigh w jednym odcinku „Battlestar Galactica”. Z jednej strony elektor powinien trzymać się obowiązujących zasad demokracji i zachować się jak wykonawca woli wyborczej, ale z drugiej wie, że system w którym jest trybem ma poważne wady, a kandydat, którego wyborcy wybrali sam nie będzie szanował demokracji i zgotuje światu nuklearne piekło. Po ciężkich rozterkach podejmuje się misji dotarcia do pozostałych elektorów ze swojego stanu i przekonania ich do odwrócenia wyniku wyborczego. Ma na to 40 dni.

Sprawa jest jednak skomplikowana. Nie wystarczy, żeby „Niewierny” namówił pozostałych do wstrzymania się od wyboru albo zatrzaśnięcia się w kiblu na czas głosowania, jak w polskiej tradycji parlamentarnej. Jeśli żaden kandydat nie zdobędzie 270 głosów elektorskich, wyboru dokonuje Kongres. Wywrotowiec musi więc przekonać swoich współspiskowców do głosowania na kandydata przeciwnej partii, który zajął w wyborach drugie miejsce. Co jednak, jeśli tym kandydatem jest Harvey „Dwie Twarze” Dent, wybór niemal równie wątpliwy? Głosowanie elektorskie niestety nie jest poprzedzone żadną debatą ani nie odbywa się w jednym miejscu, ale gdyby tak było, po burzliwej dyskusji mogłoby dojść do szokującego zwrotu akcji, w którym kolegium wybiera Kandydata Zgody Narodowej, kogoś kto nawet się tego nie spodziewa…

Wczoraj na kolegium, mimo spekulacji i masy życzeniowego myślenia, wszystko poszło bardzo przewidywalnie. Nie bójcie się, amerykańska demokracja działa jak naoliwiona maszyna.

Dodaj komentarz