Nostalgia w kinie i muzyce przypomina grypę. Z jednej strony rozgrzewa organizm, pozwala pobrać L4 i odpocząć od pracy pod komfortową i znajomą kołderką w lepkiej błogości. Z drugiej strony, no przecież, to choroba. Wysoce zaraźliwa. W przypadku epidemii daje zarobić  korporacjom (farmaceutycznym, filmowym, whatever), ale czy popycha kulturę do przodu, czy sprawia, że grzęźnie w powtarzalności? Uhonorowany 14 nominacjami do Oscara „La La Land” to ładny film o konflikcie między nostalgią a wizjonerstwem (przeszłością a przyszłością) i o kompromisie między marzeniami a rzeczywistością.

La La Land - Poster
Bohaterowie „La La Landu” mogliby być chodzącymi archetypami, ale dość zwinnie uwalniają się z więzów schematu. Mia (Emma Stone) to dziewczyna z suburbiów, która (w tle zaczyna brzmieć losowa piosenka Lany Del Rey) Przyjechała Do Hollywood, Żeby Zostać Gwiazdą. Na razie ma w cefałce, jak Penny z „Big Bang Theory”, wpisane Kelnerka Slash Aktorka. Zarabia, sprzedając na filmowym planie migdałowe latte bezglutenowe, a po godzinach biega na wszystkie castingi, które zmieści w kalendarzu. Na każdym – jak typowa aspirująca aktorka – po kawałeczku umiera w środku, ale nie jest naiwna. Nie poddaje się, ale nie karmi złudzeniami i nie ląduje w soft porno na kanapie obleśnego łysiejącego producenta, jak by to miało miejsce w bardziej cynicznym wyobrażeniu Hollywoodu. Seba (Ryan Gosling), inaczej niż Typowy Seba, też ma głowę na karku. To hipster, który ma Idee, ale o dziwo ma też płatną pracę (przeważnie). I nie kończy jak bezdomny muzyk zbierający drobne do czapki w podziemnym przejściu, jak by to miało miejsce w bardziej cynicznym wyobrażeniu Hollywoodu.

Seba uosabia konflikt nostalgii ze strategicznym myśleniem przyszłościowym. Jak wytyka mu kumpel z zespołu, brnie przez życie zapatrzony w swoich martwych idoli, którzy rewolucjonizowali jazz eony temu, ale sam nie ma smykałki do rewolucji. Ma talent, ale gra, jakby Ziemia stała w miejscu. Jak pisałem kiedyś we wspomnieniu z wizyty na Coney Island w Nowym Jorku, to swoista cecha znacznej części pokolenia, które odziedziczyło świat. Rozwój kultury niejako opiera się na kontestacji tradycji poprzednich generacji. Jazz i rock szokowały tradycjonalistów w swoim czasie. Dzisiaj w modzie jest na przykład Adele, która brzmi jak przeniesiona w skali 1:1 z lat sześćdziesiątych, a jakość filmu ocenia się po ilości nawiązań do staroci (Member Chewbacca? Oh, oh, I member – „South Park” miał o tym cały ostatni sezon).

Ryan Gosling w La La Land

Ryan Gosling, znowu tak piękny jak konie w galopie

Związek Seby i Mii, który zaczyna się jak w „Zakochanym kundlu”, ale niebawem spotyka z rzeczywistością tak rzeczywistą jak niezapłacone rachunki i nieumyte naczynia, reprezentuje zaś ten nieuchronny zgrzyt między marzycielstwem a pragmatyzmem. Miłość wymaga poświęcenia, co za okrutny banał, a ołtarzyk marzenia wymaga ofiary z miłości. Dlatego Emma Stone i Ryan Gosling mają tu okazję zaprezentować swój aktorski range w scenach tak różnych jak taniec z gwiazdami w stanie nieważkości i grzmotliwie prawdziwa rozmowa przy kolacji i milczenie przy wyjącym alarmie przeciwpożarowym. Ale „La La Land” to pochwała marzycielstwa, tylko z napisem treat with caution na opakowaniu. Jak śpiewa w swojej piwotalnej scenie Emma Stone:

Here’s to the ones who dream
Foolish, as they may seem
Here’s to the hearts that ache
Here’s to the mess we make♪  

Ach tak, bo w tym filmie również śpiewają. Jak na aktorów dość stabilnie. No lepiej od Russela Crowe’a (Jestęęę Javeeeert♫). Głos Emmy jest delikatny jak woalka, nieśmiało i uroczo łamiący się wręcz, co fajnie gra na przekór emploi aktorki, która zwykle jest tak hej, do przodu, że mogłaby prowadzić teleturnieje. Żadna z piosenek w filmie nie powoduje infekcji ucha jak jakieś „Let It Go” (Let it gooooo♪), bo to nie ten Glee-typ musicalu, w którym akcja stopuje, żeby zrobić miejsce na numer taneczny z wielką makietą w tle ani ten, w którym obsada katuje śpiewnymi dialogami przez cały metraż, jak w „Les Mis”. Wyśpiewane partie odgrywają swoją rolę w fabule. Chociaż drzemiący w nas grumpy cat rozkazuje czasem wywrócić oczy w oczodołach i odpłynąć gdzieś innym torem myślowym, to każdy kawałek dostarcza tu cennego kontekstu. Piosenka z openingu na przykład przygotowuje już grunt na finał.

I think about that day
I left him at a Greyhound station
West of Sante Fe

We were seventeen, but he was sweet and it was true
Still I did what I had to do
’Cuz I just knew

La La Land Opening Scene

Damien Chazelle ma taki sposób filmowania, który czyni muzykę oddzielnym bohaterem. Wygaszenie otoczenia, strumień jupitera na ręce aktora naparzające w talerze perkusji jak w czerepy wroga albo muskające klawisze pianina jak delikatną skórę. I tak zamiast podkładu do dialogów, muzyczki z windy, powstaje żywioł. Muzyczna i wizualna warstwa „La La Landu” też poklejona jest z nostalgii do martwej ery filmu, francuskiej nowej fali, kolorowej eskapistycznej fantazji, ale film prezentuje jednak trochę więcej niż tekturową dekorację zbudowaną w imię homage’u pustosłowia. Po prostu tak wyglądałyby musicale, gdyby nigdy nie umarły, ale naturalnie ewoluowały. Ciągle konserwatywne w formie, zapatrzone z tęsknicą w przebrzmiałe historie i wspomnienia zatopione w oceanie czasu, ale gotowe płynąć z nurtem, bez kurczowego uścisku za palec przeszłości.

Emma Stone w La La Land

Podobnie jak bohaterowie w słodko-gorzkim finale historii. Kto opanuje sztukę wymiany tych dwóch finalnych, kompromisowych uśmiechów, ten odblokuje jeden z ważniejszych achievementów sztuki życia.

Dodaj komentarz