To oczywiste, że Manchester leży nad morzem
03-02-2017Było trochę tych filmów, w których bohaterom jest zimno. W niektórych, jak „Everest” czy „Snowpiercer”, to nawet kluczowy element fabuły, jednak w ich przypadkach cały ten chłód musimy sobie wyobrazić. „Manchester by the Sea” natomiast ROBI widzowi zimno. Nie tylko dlatego, że toczy scenariusz w ponurej scenerii szarzyzny sprószonego śniegiem i obitego zmarzłym deszczem rybackiego miasteczka w okolicy przemysłowego Bostonu. Ten film całokształtem mrozi, ale nie orzeźwia. Głęboko emocjonalny, ale bez żadnej afekcji. Absolutnie męski smęt filmowy, który rozprawia się z najstraszniejszymi problemami i najbardziej dotkliwymi urazami dokładnie tak jak robią to prawdziwi mężczyźni. Nie rozmawiając o tym wcale. Dusząc w sobie uczucia jak przepocone skarpety w szparze między łóżkiem a ścianą.
Emocjonalnie „Manchester by the Sea” jest zawieszony w tym momencie, w którym gruczołom łzowym nie styka już lizozymu do produkcji łez na przekrwioną spazmami płaczu spojówkę i z wyczerpaniem następuje łagodne otępienie. Bez ulgi i bez siły. Wrzuca w jakąś wygłuszoną próżnię poza czasem i poza światem. Obsadzony w głównej roli Casey Affleck, tegoroczny złoty chłopiec, ma niebawem przypieczętować swój nagrodowy tort oscarową polewą. Jeśli tak się stanie, będzie to rzadki przypadek, kiedy preferująca bardzo ekspresyjne i bombastyczne wręcz kreacje Akademia Filmowa postawi na rolę kompletnie wyciszoną, polegającą na spojrzeniach, grze oczyma i załamanym głosem (ostatnio coś podobnego wydarzyło się, kiedy Adrien Brody z „Pianisty” wygrał z faworyzowanym Danielem Day-Lewisem z „Gangów Nowego Jorku”). Młodszy brat Bena Afflecka gra tu tak, jakby cała dusza ewakuowała jego ciało. Oczy jego przy kontakcie wzrokowym matowieją jak zamglone szklane kule, a wyraz twarz mógłby zastąpić napisem „zostawcie mnie w spokoju”.
Casey Affleck gra bostońskiego ciecia, który naprawia cieknące krany i zepsute spłuczki, a po pracy po prostu egzystuje. Z początkiem filmu jego dyspozycję można by odebrać jako beztroskie wyjebanie i ten pierwszy błąd poznawczy razem z widzem popełnia dziewczyna z baru, która w odpowiedzi na obiecującą zagajkę otrzymuje od Afflecka tępe i nieobecne spojrzenie – podobnie dwóch kolesi, którzy moment później dostają w ryja, bo tak. Można by nawet te socjalnie niezręczne potyczki pomylić z wkładką humorystyczną, ale zwrotnica narracji szybko wrzuca bohatera na nowy tor. Telefon ze szpitala – ukochany brat, który od lat żył z kardiologiczną bombą w klatce piersiowej, właśnie zszedł i zostawił Lee w spadku swojego nastoletniego syna na odchowanie do osiemnastki. Może jeszcze się nie domyślacie, ale dalszy ciąg nie przypomina „Annie” ani „Pełnej Chaty”.
Tragedia potrafi zjednoczyć. Tak było w wiekopomnym serialu terapeutycznym „Sześć Stóp Pod Ziemią”, w którym śmierć ojca skleja zatomizowaną rodzinę na nowo. Choć „Manchester by the Sea” przez chwilę się tak zanosi, to nie ma tu historii o docieraniu się charakterów i odnajdywaniu sensu w relacji stryjka z bratankiem. Przebłyski sytuacyjnego humoru nie zmieniają faktu, że to film o ludziach immanentnie złamanych. Pękniętych jak filiżanka, która po sklejeniu może wygląda normalnie, ale przecieka i do niczego się nie nadaje.
Frustrację tej nienaprawialności pogłębia jeszcze zwyczajna upierdliwość życia. Śmierć bliskiej osoby to nie tylko emocjonalne i wewnętrzne przeżycie, ale jeszcze pogrzebowa papierologia, bezsensowne telefony od grabarza i notarialne formalności. W jednej ze scen oglądamy kobietę, która właśnie straciła wszystko, ledwie uchodząc żywo ze strasznego wypadku, ale nieczule wyreżyserowany wszechświat nie „da jej momentu”, żeby z godnością Kalpurni odcierpiała stratę. Sanitariusze będą się nieporadnie kręcić wokół jej nieporęcznych noszy jak Flip z Flapem, niwecząc szansę na katharsis. Takie właśnie niuanse doskonale uziemiają film Kennetha Longernana we wstrętnej rzeczywistości, przekręcając nóż wbity w brzuch widza, a zarazem równoważąc składniki fabuły na tyle, żeby nie zmieniła się w tragedy porno z kina europejskiego.
Michelle Williams ma tutaj dosłownie kilka minut, ale aktorsko zamiata w tym roku konkurencję. Szczególnie swoją ostatnią sceną, którą zapędza film w mroczne rejony, w które filmowcy rzadko się zapuszczają. W tej bolesnej konfrontacji trafia do sedna tematu, którego dotykał również inny film z młodszym Affleckiem „Gone Baby Gone”. Czy można się w ogóle pozbierać po życiowej kraksie tak potężnej, że kładzie cień na każdej pozostawionej ci chwili i wprawia w dyskomfort każdą osobę, którą spotkasz na drodze? Czy ktoś w ogóle oczekuje wówczas od ciebie tej rehabilitacji, czy może raczej wszyscy znaleźliby większą ulgę w twoim zniknięciu, byle tylko nie czuć niezręczności twojego skalanego tragedią towarzystwa.
Trudy kontaktu międzyludzkiego w żałobnym krajobrazie podkreśla tu ładnie sposób kręcenia. Kamera nie zbliża się tu do nikogo na odległość mniejszą niż dwa kroki. Nawet intymną i z definicji zajmującą scenę ostatniego pożegnania Lee z bratem rejestruje z dystansu, jak niezaangażowany obserwator. „Manchester by the Sea” to tak naprawdę mało terapeutyczny film. Bo są pęknięcia, których nie naprawisz, a pomożesz tylko zachowując dystans i nie budując nowych przeszkód.
Jeden komentarz
mhm też tak myśle