Moonlight” przypomina takie życiowe doświadczenie. Spotykasz po latach starego przyjaciela. Cześć, cześć. Co słychać, dobrze, dobrze, a u ciebie. Trzeba się zgadać, jakieś piwko, coś. Może, może. Wreszcie on przyznaje się do czegoś bardzo przykrego, co wydarzyło się w czasie rozłąki. Aha, to słabo, a co tam jeszcze, no, muszę lecieć do sklepu. Idziesz do sklepu i robisz zakupy. Wracasz do domu i jesz kolację. Oglądasz telewizję, przeglądasz internet. Kładziesz się do łóżka, patrzysz w sufit i zamiast spać myślisz. I wtedy zaczynasz płakać jak pęknięta rynna.

Moonlight Poster x3

To filmowa poezja pisana niewypowiedzianymi słowami. Tymi, które utknęły w gardle. Pisana światłem, kolorem, spojrzeniami i muzyką. Tak, prościej mówiąc, to film, w którym aktorzy snują się na tle ładnych pejzaży, pozują do ujęć w psychodelicznym świetle neonów i patrzą smutno w oko kamery, jak sierotki w obiektyw fotografa National Geographic, w szlochu katowanych strun skrzypiec. Pięknie wystylizowany, ale subtelny. Jakimś sposobem „Moonlight” daje radę być osobisty jak pamiętnik zamknięty na kłódkę i społecznie relewantny jak przekrojowy reportaż. Otwiera worek skojarzeń i znajomych odczuć, a ucieka oczywistym porównaniom.

Kino coś lubi ostatnio eksponować czarnych kolesi w świetle księżyca. Niezależnie od interpretacyjnego zamiaru zawsze dymi z tego jakiś totalny artyzm. „The Birth of the Nation” jest przykładem z tego roku, ale inny, który przyszedł mi na myśl to niedocenione przez fabryki nagród arcydzieło „Beasts of No Nation”. Obłapiający tam chłopca księżycowy blask finałowych sekund filmu demaskował jego niezabliźnione wojenne skazy. W „Moonlight” obnaża niepewność Chirona, który zawsze pozostanie zagubionym małym chłopcem, z dystansu obserwującym inne bawiące się dzieci.

Moonlight Movie Beach Scene

Pierwowzorem filmu jest sztuka o tytule „In Moonlight Black Boys Look Blue”. To też rzucona mimochodem i w mowie zależnej, niemniej jedna z ważniejszych linijek nominowanego do Oscara scenariusza „Moonlight”. Odnosi się do wiecznego smutku. Ukrytego za fasadą, jak pleśń za grubą warstwą farby, ale prześwitującego w chwilach nagiej szczerości. Smutku nierozerwalnie związanego z byciem innym niż większość.

Zamieniając tę poetyckość na ordynarną bezpośredniość – „Moonlight” to historia o byciu czarnym i byciu gejem. Bycie czarnym dzieciakiem z dzielnicy, której nie da się przejść bez pustej strzykawki wbitej w podeszwę, to życie w błędnym kole. Pod tym względem film przypomina trochę „The Wire”, a jego główny bohater mógłby się nawet nazywać Omar Little. W pierwszej kwarcie tej trzyczęściowej opowieści mały Chiron o niepochlebnej ksywce Mały odkrywa kogoś na kształt ojca w postaci narkotykowego bossa zza winkla, granego przez Mahershalę Alego.

Moonlight Mahershala Ali

W jego wymuskanej chacie chłopiec znajduje zawsze schron przed osiedlowymi łobuzami i własną matką, naćpaną jak miś koala w ich brudnej norze na przedmieściu. Juan (Ali) uczy Chirona pływać, prawa ulicy i życia. Sprzedajesz narkotyki, prawda? Pyta Mały. Ta. Odpowiada narkotykowy boss. Sprzedajesz mojej mamie? Chiron wyciąga wnioski z milczącej odpowiedzi. Dobrobyt, pozorna normalność i zdrowa atmosfera azylu, który sobie wynalazł wyrosły na nałogu jego matki i cierpnieniu jej podobnych. To labirynt bez wyjścia, a jedyny wybór przyszłości dotyczy tego po której stronie strzykawki z heleną bądź lufy z metą się odnaleźć.

Zanim chłopak wyrośnie na pełnowymiarowego gangstera z getta, jak jedyny ojcowski autorytet jego dzieciństwa, zazna namiastki czułości z rąk swojego szkolnego przyjaciela. Ale w dorosłym świecie, w który wkracza siłą inercji, dla przetrwania jego wrażliwa strona musi pozostać w cieniu razem z prawdziwymi tęsknotami i pragnieniami. Tu gdzie teraz żyje liczą się tylko maskulinizm, grube pliki dolarów, złote łańcuchy na szyi, dem bitches i fury z wysokim podwoziem.

Moonlight Beach Scene

Najbardziej oczywiste skojarzenie, jakie nasuwa narracja tego filmu, to „Boyhood”. „Moonlight” jest jego podobieństwem i kontrastem. Tam dorasta uprzywilejowany biały chłopiec, którego pamiętne problemy to między innymi „tata sprzedał auto, choć obiecał na szesnaste urodziny” i „czy skasować konto na Facebooku”. Tu dorasta czarny chłopiec, który zbiera wpierdol za chodzenie w dżinsach i zbiera matkę z kałuży własnych wymiocin. Obaj tak bardzo typowi i tak bardzo unikalni. W „Boyhood” i „Moonlight” od jakiegokolwiek plotpointu ważniejsze jest jednak chłonięcie doświadczeń, przepływ emocji, immersja.

Ten film to coś więcej niż „Brokeback Mountain in the Hood” i mniej zarazem. Nie mamy tu tych rozdzierających scen i popisowego aktorstwa, żadnej namiętności w namiocie, a potem „I wish I knew how to quit you”. Nie dostajemy nawet na koniec typowego filmowego rozwikłania fabularnego, ale więcej niewypowiedzeń i niepewności. Mamy za to rzadkie w kinie poczucie intymności, przechodzące w zależności od perspektywy w nieprzyzwoite uczucie podglądactwa. „Moonlight” ma nas bez błędu w kodzie embedować w buty swojego głównego bohatera. Wyświetlić jego subiektywne, osobiste doznania, obiektywnie uwrażliwiając na uczucia mniejszości, o których opowiada. „Moonlight” to piękny film, choć nie jest to piękno, od którego – jakby to powiedział ten typek z „American Beauty” – może eksplodować serce. To piękno księżyca, który przez okno rzuca srebrną łunę na waszą pościel, kiedy leżycie nocą i myślicie, i płaczecie.

2 komentarze