Wszystko w postmodernizmie jest utkane z nawiązań. Wiązania są substancją – reguły epoki. Słuchając sobie albumu „American Dream” przeszło mi tylko przez myśl, czy te postmodernistyczne piosenki tak samo zwyciężą nad czasem, jak oryginały, do których nawiązują. Czy kolaże z kolaży nie zmieniają się po prostu na jakimś etapie, rozumiecie, w makulaturę.

Cały biznes rozrywkowy obowiązuje serialowa zasada – dopóki nie ma zwłok, nie ma mowy o żadnym zakończeniu. Emerytura i pożegnanie ze sceną to największe kłamstwa artystów, świadome czy nie. Tej jesieni mamy dwa duże powroty z emerytury. Do filmu wrócił Steven Soderbergh, który „zakończył karierę” w 2013 roku, a do muzyki zespół LCD Soundsystem, którego pożegnalne koncerty z 2011 roku wydają się dzisiaj jeszcze bardziej wykalkulowane. Od opisu tej wolty zacznie się każda recenzja nowego albumu grupy, rzecz w tym, że to trick wykalkulowany do tego stopnia, że dla okazyjnego słuchacza pozostał całkiem niezauważony. Tym bardziej, że czas jest płaskim kołem na płycie „American Dream”.

Często oglądasz jakiś period piece i słyszysz piosenkę wetkniętą na soundtrack tylko po to, żeby przypomniała stosowny zeitgeist. Żeby krzyczała ” to druga połowa lat osiemdziesiątych” albo „rok 1976”. Zastanawiam się więc, jakie piosenki będą kiedyś krzyczały „to był rok 2017” i przypominały ducha drugiej połowy lat nastoletnich, skoro większość najpopularniejszych kawałków przywołuje już ducha innego czasu? Skoro artyści są tymi dziadkami z odcinka „San Junipero” serialu „Black Mirror”, skaczącymi między wirtualnymi symulacjami różnych epok?

LCD Soundsystem

Nic dziwnego, że LCD Soundsystem to fetysz muzycznych magazynów w stylu Pitchforka. To zespół, który odgrywa rolę zespołu (ze swoimi wykalkulowanymi pożegnaniami i powrotami) i nagrywa piosenki o nagrywaniu piosenek. O fandomie, muzycznej kulturze, przyjaciołach ze świata muzyki i westchnieniach przeszłości. Wszystko zlepione w strawny, eklektyczny miks.

Otwierająca płytę „Oh Baby” zaczyna się nerwowym tykaniem, jak z filmu o heiście (a może to tylko skojarzenie na hasło „baby”), szybko rozmiękczonym przez wokal i wytłumione elektroniczne pierdki, przez które kawałek ostatecznie bardziej przypomina finisz słodko-gorzkiego rom-comu. To takie zaproszenie w podróż, która zaczyna się po podróży właściwej – wyprawę śladem wspomnień. „I just open the window and let the light in. The light burns your eyes, but it eases with each passing frame. Yeah your head like a block, stuffed with unwritten letters to some far away friends„, śpiewa już James Murphy w kolejnej piosence „Other Voices„. Listów do i od starych przyjaciół pełne są pozostałe utwory. Do Leonarda Cohena, dla którego zarezerwowany był gościnny występ na płycie, do Lou Reeda, Joy Division, do Davida Bowiego.

Zjawa Bowiego wydaje się dzwonić łańcuchami już w kawałku „Change Yr Mind„, którego rytm przerywają co rusz charakterystyczne dla artysty niepokojące brzdęki i zgrzyty, a wyniosły wokal przywodzi na myśl tę samą charyzmę i pewność siebie. Z tego miejsca płyta przechodzi do blisko dziesięciominutowej salwy dźwięków „How Do You Sleep?„. Piosenka wyściełana niby kojącymi uderzeniami kropli deszczu w szybę, doprawiona wołaniem z wnętrza syntezatora i triumfalnym refrenem złożonym ze słów „On repeat!„, składa się jakby w hymn na cześć muzycznej powtarzalności, ciągłości, przeplatania.

Przy „Tonite” płyta ponownie składa hołdy elektronicznemu plumkaniu i muzycznemu nerdostwu, żeby w tytułowym kawałku „American Dream” uciec w bardziej melodyjną, melancholijną fantazję zapisaną między przebrzmiałymi wersami punk-rockowych klasyków.

Płyta Jamesa Murphy’ego to coś jak pieśń o przeszłości – uciekającej spod nóg jak taśma bieżni do biegania. Może to właśnie metafora, która oddaje ducha czasów. Człowiek biegnie po bieżni czasu, wbrew prądowi ciągnącemu w przeszłość, a w najlepszym razie stoi w miejscu. Gubi wagę, gubią wagę słowa.

Dodaj komentarz