Rok temu zachwyciłem się Bojackiem Horsemanem po raz pierwszy. Teraz czwarta seria potwierdza, że to najlepszy serial na Netflixie.

Ostatnia łza wytarta rękawem, ostatnia kropla ostatniego piwa wypita, właśnie skończył się ostatni odcinek czwartego sezonu „Bojacka”. Jest czwarta nad ranem w weekend premiery i nie ma jeszcze dobrych słów. W ciągu minionego tygodnia, urywek za urywkiem, obejrzałem niemal wszystkie 12 nowych odcinków po raz drugi i dalej nie ma słów lepszych niż ta wyświechtana recenzencka fraza „uczuciowy rollercoaster”. Każdy, kto ma ambicję tworzenia jakiejś sztuki, szczególnie opowiadania historii, powinien zapłakać nad „Bojackiem” dwa razy. Raz jako zwykły widz, a drugi raz dlatego, że pewnie nigdy nie stworzy czegoś tak pięknego, emocjonalnie napakowanego i błyskotliwego, jak to, co tutaj zbudowano przy pomocy animowanych, gadających zwierząt.

bojack-horseman-season-4

Co my tu mamy? Mamy mroczne tematy dobrze znane z poprzednich odcinków. Depresja, czarne dziury w miejscu serca, pogarda wobec samego siebie, próżność i narcyzm Hollywoo. Mamy też kolejne żarty oparte tak silnie na dekonstrukcji, że nawet nie śmieszą za pierwszym razem, tylko uderzają przenikliwością, niekiedy dopiero po chwili. Ostatnio na przykład myślałem o takim tropie telewizyjnym – kiedy jakakolwiek kobieta w serialu zaczyna nagle wymiotować bez powodu, zawsze oznacza to ciążę. Teraz sprawdźcie sobie, jak rzyganie i ciąża są zabawnie połączone w pierwszym odcinku.

Do tego dochodzi kilka nowych rzeczy. Satyra polityczna, być może najbardziej subtelna, jaką zrobiono od wyboru Trumpa, jakby napisana przez dziecko nierozumiejące nic z politycznych absurdów, ale dlatego właśnie tak bardzo celna. Jest instytucjonalny seksizm i jest motyw demencji, który sparaliżuje szczególnie każdego, kto osobiście poznał tę emocjonalną bombę z opóźnionym zapłonem, jaką jest doświadczenie bycia nierozpoznawanym przez bliską osobę. Jest mroczna zagadka z przeszłości, która wypada o niebo lepiej niż w serialach jak „The Affair”, wyspecjalizowanych w mrocznych zagadkach z przeszłości. Jest oryginalna narracja, wykraczająca poza schemat flashbacka i flashforwardu, która przywodzi na myśl coś w stylu „Godzin” Stephena Daldry’ego. Przeszłość i teraźniejszość przenikają się, jak w nawiedzonym domu, którego mieszkańcy nie mogą pozbyć się bolesnego szumu wspomnień z uszu. Jest wreszcie coś kompletnie nowego. Prawdziwa cząstka otuchy i nadziei na koniec.

Kiedy mam coś krótko powiedzieć o „Bojacku”, to powtarzam, że to jest dokładnie ten serial, którym „Californication” tak długo i rozpaczliwie próbowało być. Trafia we wszystkie dołki, które serial Duchovnego tak strasznie przestrzeliwał. I w tym sezonie widać to jeszcze wyraźniej. Historii Hanka Moody’ego brakowało jednej małej rzeczy. Rozwoju postaci. Chociaż wydaje się, że Bojack tylko wpada ciągle w swoje cykle euforii i apatii, to jego opowieść jest konsekwentnie popychana naprzód. W pierwszym i drugim sezonie bohater próbuje zastąpić szczęście miłością, w trzecim społeczną gratyfikacją. Teraz wydaje się uwalniać z obsesji samospełnienia. Przygasa jego egoizm i nieoczekiwanie „Koń z Rozbrykanych” staje się jakby lepszym koniem i lepszym człowiekiem. Bojack z czwartego sezonu to najbardziej godzien empatii Bojack, jakiego do tej pory widzieliśmy. Akceptacja, którą na końcu otrzymuje, okazuje się wszystkim, czego potrzebował. Dlatego ten nieśmiały uśmiech jest dla widza niczym kubek z kakałkiem podany po sztormie. Wypełnia ciepłem i ulgą.

Doskonały sezon, na pewno wrócę nieraz do pojedynczych odcinków i całości.

Dodaj komentarz