Alegoria to niebezpieczne, obosieczne narzędzie. Myślisz, że obchodzisz się zręcznie, ale ćwierć wieku później jesteś emerytowanym fantastą i musisz tłumaczyć, że ufoludy w twoim opowiadaniu to Kiszczak z Jaruzelskim, a nibylandia to naprawdę Polska, dlatego komuna przed tobą upadła. Albo zbereźny pastisz Muppetów wzbogacasz przesłaniem o rasizmie, tylko zamiast systemu obalasz własny film. Natchnione alegorie mogą być jednak piękne i jedne z najpiękniejszych współczesnych alegorii kręci Joon-ho Bong, przy czym ich nieoczywiste piękno jest zawoalowane oczywistością porównań. Taka zeszłoroczna „Okja” wydaje się być tylko o ekologii i „go vegan”, a za zasłoną hipsterskiej naklejki opowiada o innych, drażliwszych sprawach. Mnie szczególnie przypadła do gustu podwójna rola Tildy Swinton, która może służyć za doskonałą metaforę upadku liberalnych elit i wzrostu popularności alt-rightu.

tilda swinton okja

Pierwsza Tilda Swinton, szefowa monopolistycznego koncernu spożywczego, jest ciepła i medialna. Starannie dobiera słowa, żeby nikogo nie obrazić. Staje na głowie, żeby zadbać o dobry wizerunek korporacji w świecie, demokratyczne standardy i oczywiście humanitarne warunki uboju prosiąt, mimo narastającego kryzysu. U Žižka to się nazywa „społecznie zaangażowany ekokapitalizm”, wyrosły z masowej krytyki wyzysku. Wszystkie brudne sprawy, no bo polityka nie obejdzie się bez brudów, szefowa załatwia dyskretnie, jak George Bush sprawę więzień CIA z polskim rządem. Na posadę medialnej i demokratycznej Tildy Swinton czyha jej odsunięta od władzy „zła bliźniaczka”, druga Tilda Swinton, która jest niemedialna i niedemokratyczna, pali papierosy, nosi futra, nie czesze się i nie dba o standardy, ale jest konkretna i rzeczowa. „Mówi jak jest”, zna się na biznesie, ma „chłopski rozum” i obieca każdej rodzinie ciepłą kiełbasę za centy. Jedyną polityczną alternatywą dla bliźniaczek jest grupa świrniętych, lewackich „ekoterrorystów”, którzy najchętniej uwolniliby wszystkie prosiaki, nie zważając na kryzys. Po kompromitacji „liberalnej” Tildy Swinton, ujawnieniu jej kłamstw, ciemnych interesików i masakrycznych warunków produkcji mięcha pod jej kuratelą, opinia publiczna nie zwraca się jednak ku fiśniętym ekoterrorystom, tylko otwiera drogę do władzy złej bliźniaczce. „Zła” Tilda Swinton nie chce zmieniać praktyk, ewentualnie na gorsze, ale nie zamierza też kłamać i ukrywać faktów. Zapewni tanią kichę i unicestwi wszystkich darmozjadów, przez których braknie jadła na stołach.

Kompromitacja „liberalnej Tildy Swinton” to nieśmiertelny argument w ręku skrajnej prawicy. Donald Trump przechwala się reporterowi „łapaniem za cipki” obcych kobiet? To spójrzcie tylko na swoich idoli z postępowego Hollywood! W grudniu zeszłego roku na murach Los Angeles zawisły plakaty „alt-rightowego artysty”. Roześmiana Meryl Streep u boku Harveya Weinsteina, podpisane „ona wiedziała”. Nowa władza przynajmniej niczego się nie wypiera i „mówi jak jest”. Prezydent jest mężczyzną i pełnokrwistym Amerykaninem, a żadna feministka, jak by nie histeryzowała, nie odwróci praw biologii, bo ta działa niezmiennie od miliardów lat i z pożytkiem dla Ziemi. Hillary wysyłała po kryjomu „maile”, a Trump wreszcie otwarcie dogada się z Putinem i Kimem, jak biznesmen z biznesmenem!

Joon-ho Bong nie tylko odtwarza w „Okji” ten schemat, ale zadaje sobie trud wytłumaczenia, czemu niedemokratyczna „zła Tilda Swinton” może wydawać się atrakcyjną alternatywą. Młoda Mija, główna bohaterka filmu, próbuje ocalić swoją przyjaciółkę świnkę spod noża korporacji, ale pod dyktatem medialnej Tildy Swinton nie ma żadnego pola gry, bo oficjalnie nie ma kogo i przed czym ratować. Świnka Okja idzie do rzeźni cichcem i incognito, a dziewczynkę próbuje się przekupić owocami sławy. Kiedy rządy przejmuje „zła Tilda Swinton”, dziewczynka po prostu dogaduje się z nią „jak biznesmen z biznesmenem” i wykupuje Okję z niewoli za złotego cielca. #TakDziałaWolnyRynek, dobry pieniądz wypiera zły i tak dalej. Z przypominającej obóz koncentracyjny rzeźni odprowadzają ich spojrzenia mniej szczęśliwych prosiaków, których „nie było stać na dobrego adwokata”. Po tej scenie jest już absolutnie jasne, że reżyserowi nie chodzi wcale o naklejkę „go vegan”. Joon-ho Bong stawia na lateralne myślenie. Podobnie jak w „Snowpiercerze”, jego sympatie są raczej po stronie radykalnych idealistów. Tych, którzy chcą wysadzić cały pociąg, którzy chcą uwolnić wszystkie uwięzione świnie, którzy chcą zasiać ferment w neoliberalnym konsensusie. Jest przy tym świadom, że nie są to rozwiązania proste, niemniej słuszne. Południe Stanów nadal nie dogoniło północy po zniesieniu niewolnictwa, ale nikt już nie mówi, że zniesienie niewolnictwa było błędem. Przynajmniej nie na głos.

The Post, Tom Hanks, Meryl Streep

Filmy Bonga to jednak nisza. Inaczej wygląda sprawa na audiencjach u prawdziwych papieży popkultury, których świętość i nieomylność nie podlega szerokiej dyskusji. Steven Spielberg dwukrotnie w tym roku budował polityczne alegorie z agendą. Raz poprzez fantastykę w „Ready Player One„. W literackim pierwowzorze miał opowieść o smętnej przyszłości kapitalizmu, ale zdołał tylko wyciągnąć z niej wniosek, że wszystko będzie dobrze, jeśli złego i chciwego prezesa korporacji zastąpimy dobrym, skromnym i poczciwym. Drugi raz próbował powiedzieć coś o administracji Trumpa poprzez historyczną analogię. W swoim „The Post” mitologizuje dziennikarzy, którzy postawili się Nixonowi, publikując wycieki z Pentagonu i stawiając interes publiczny ponad własny. Nixon u Spielberga znaczy jeszcze mniej niż karykaturalny prezes korporacji w „Ready Player One”. To ledwie cień w oknie Białego Domu, drobna rysa na demokratycznej tradycji wielkiego narodu. Nixon nie szanuje protokołów i wyprasza z konferencji zasłużonych dziennikarzy, zataja działania przed Amerykanami, gardzi Konstytucją i wprowadza obstrukcję sprawiedliwości. To jego największe grzechy. Na szczęście nieugiętość zasad dobrych ludzi pozwala go obalić.

W ekranizacji „Ready Player One” Spielberg zamienił dystopię o wyniszczonej Ameryce, w której VR jest jedyną ucieczką od beznadziei, w bajkę z godnym Doroty Wellman morałem „nie siedźcie tyle przed komputerem, wyjdźcie na ulice i pikietujcie, młodzieży!”. Ale to w „The Post” obnaża swoją naiwność, kiedy w usta Meryl Streep wsadza kwestię o tym, że rzetelność dziennikarstwa idzie w parze z zyskownością. Historia już udowodniła, że jest zupełnie na odwrót. Że walce o prawdę i sprawiedliwość zupełnie nie po drodze z wielkim kapitałem. Bardziej niż rządy wolność słowa tłamszą więc najwięksi beneficjenci i obrońcy wolnego rynku. Peter Thiel, który wykończył Gawkera czy Amazon, który szantażuje „Gazetę Wyborczą” kosztami procesu za artykuły o warunkach pracy w swoich magazynach. Świat się zmienił i opinia publiczna nie stoi murem za wolnością prasy, do przekonania jej nie wystarczy siła prawdy i autorytetu. Nie działa też porównanie Nixona do Trumpa. Bo pocieszną symplifikacją jest sprowadzenie moralnej plajty jego prezydentury do nieszanowania dziennikarskich autorytetów i nieszanowania Konstytucji.

the good fight

Tworem popkultury, który śmielej i bardziej twórczo atakuje Trumpa oraz jego świtę, jest seria filmowa „Noc oczyszczenia„. Szczególnie jej ostatnia część przedstawiająca genezę normalizacji absurdalnego i patologicznego pomysłu legalizacji zbrodni na jedną noc w ciągu roku. Argumentacja lobbystów tej koncepcji przywodzi na myśl wszystkie słowa prezydenta o „złych hombres” przemykających przez granicę i „świetnych ludziach” maszerujących z pochodniami. Na tle serii „The Purge” jeszcze bardziej wojowniczo wypada dostępny na platformie cyfrowej CBS „The Good Fight„. Ten gorliwy spin-off „Żony idealnej” nie cacka się już wcale i cały podtekst polityczny zmienia w tekst. Pisany boldem i kapitalikami. Nie ma fikcyjnego prezydenta, który miałby „wzbudzać jednoznaczne skojarzenia”, jak Nieputin w „House of Cards” z Putinem. Jest czarny charakter Donald Trump. Serial zaczyna się od pierwszego dnia jego prezydentury i robi co może, żeby przybliżyć ostatni.

W tygodniu, w którym Trump przysięga z ręką na Piśmie robić wszystko, czego nie robi jako przywódca narodu, rozpada się kariera Diane. Z dużej kancelarii ze swoim nazwiskiem w nazwie, broniącej głównie bogatych i liberalnych biznesmenów, przenosi się do mniejszej firmy, która walczy o „dobrą sprawę”, biorąc w obronę słabych i uciśnionych, jak również bogatych i liberalnych, bo ze spraw samych słabych i uciśnionych trudno opłacić czynsz w Czikago. Po drodze Diane odkrywa to, o czym opowiada Joon-ho Bong w „Okji”, czyli prawdziwą twarz liberalnej Tildy Swinton. Odkrycie wpędza bohaterkę w dysonans i marazm, bo skoro nasi są tacy sami jak tamci, to po co to wszystko. W pewnym sensie Diane zostaje nawet postawiona w sytuacji podobnej do małej dziewczynki z „Okji”, bo na nowym porządku korzysta osobiście, kiedy cięcia podatkowe Trumpa pomagają jej odzyskać oszczędności, z których wydrenowali ją wcześniej w pełni demokratyczni ziomale.

W ramach walki o dobrą sprawę, jak i zarabiania na czynsz w Czikago, prawnicy konsultują w jednym z odcinków strategię impeachmentu prezydenta z decydentką Partii Demokratycznej; szukają tego konkretnego terminu prawniczego, który pozwoli jednoznacznie i zrozumiale określić problem z Trumpem. Obstrukcja sprawiedliwości, łapówkarstwo, może zdrada stanu? Kipiącą rzeczowym argumentem dyskusję ucina kumpela Diane, gdy wyskakuje ze spiczem, który powinien zapisać się na liście najlepszych filmowych spiczów dekady, jak orędzie Billa Pullmana z „Dnia niepodległości” w słodkich latach dziewięćdziesiąt. Tu nie chodzi o jedną rzecz. Chodzi o wszystko. O patologie, którym pozwolono rozkwitnąć w demokratycznej i rzeczowej debacie publicznej. O nazistów maszerujących ulicami i wjeżdżających w ludzi samochodami, o toksyczny seksizm, deportacje i małe dzieci zamknięte w klatkach. O to wszystko. Nie o złamanie dwóch artykułów z Konstytucji, jednego z kodeksu i pół z regulaminu. Nie o coś, co zostało skodyfikowane, ale o pogardę i nienawiść. O wszystko.

the-good-fight

Przed naszymi oczami zmieniły się reguły gry. Złej władzy nie wystarczy, jak Nixonowi, na łamach szanownej prasy udowodnić łamanie prawa, żeby opinia publiczna się od tej władzy odwróciła i przywróciła porządek. Trzeba przyjąć taktykę przeciwnika, uderzać z każdej strony i grać na upokorzenie. To upodobnianie się do wroga to oczywiście kolejny wrzód na żołądku Diane. Jak widać, popkultura wcale nie boi się okładać państwowej władzy bez zająknięć. Prawdziwym wyzwaniem byłby dopiero atak na system, który pozwala tej popkulturze istnieć tak samo jak złym rządom. Tu pozostają już tylko pełne mniej lub bardziej mglistych metafor alegorie, jak „Blade Runner 2049” albo „Mr Robot„.

„Nie walczymy z tym, czego nienawidzimy, ale o to co kochamy”, mówi znamiennie obśmiana przez publikę Rose w „Ostatnim Jedi”. Jeśli twór popkultury rzeczywiście walczy, to łatwo określić z kim albo z czym. Trudniej o co. Nikt nas już nie pociesza utopiami, ale możemy liczyć na heterotopie i niestabilne kompromisy. Rozwalenie systemu wysadza jedne problemy i tworzy nowe. Podmiana ludzi nie pomaga w niczym. W finale sezonu „The Good Fight” Diane otrząsa się na chwilę z marazmu i stwierdza, że skoro świat oszalał, to ona zadba chociaż o to, żeby jej firma nie osunęła się w paszczę szaleństwa. To chyba niestety najbardziej nęcące wyjście, jakie wskazuje skołatanemu widzowi kultura popularna. Trzymać się zasad, nie ludzi, pilnować normalności we własnym kącie wszechświata.

Dodaj komentarz