Wizyta w wypożyczalni wideo miała w sobie coś nieomal intymnego. W moich rewirach jedna wypożyczalnia wideo była piwnicą, druga drewnianym kramikiem. Wchodziło się więc do takiego przybytku, wypełnionego zapachem plastiku, żeby w żółtym świetle czterdziestowatowej żarówki rozmawiać z obcą osobą, jaki film zamierza się oglądać w weekend. Powiedzieć, jaki film zamierza się oglądać w weekend, to czasem znaczy wyznać, kim się jest naprawdę.

Muse Something Human music video

Kto jest, dajmy na to, poważnym człowiekiem, nie pożycza przecież „Godzilla kontra Mothra”. Kto jest, powiedzmy, pewny swojej męskości, nie bierze wszystkich filmów z Van Damme’em. Tej obcej osobie w wypożyczalni wyznawało się rzecz tak osobistą, jak to, który film kocha się tak bardzo, że planuje się go oglądać po raz czwarty w tym kwartale.

Z tą obcą postacią z wypożyczalni łączyła osobista tajemnica. Jak ze szkolną psycholożką, jak ze sprzedawcą w sex shopie albo księdzem na spowiedzi. Żeby obejrzeć film, trzeba było wyjść z domu i z kimś o tym porozmawiać, a jednak cały proceder był bardziej dyskretny niż w przypadku Netflixa, który niby pozwala robić wszystko po cichu z własnego domu, a potem nagle dział marketingu kręci z ciebie bekę na Twitterze przed całym światem. I tyle z samotności w sieci.

Z tego sentymentu do wypożyczalni wideo i tęsknoty za czymś ludzkim paliwo czerpie teledysk do mojej ulubionej piosenki minionego lata, „Something HumanMuse. To prosta historia, którą wielu z was pewnie przeżyło. Otóż młody człowiek pędzi przez pustkowie, by zdążyć oddać do wypożyczalni kasetę zanim zmieni się w wilkołaka. I jeszcze goni go policja.

Jakby w probówce wymieszać jakiś stary teledysk Red Hot Chili Peppers, Flasha Gordona, TRON i Teen Wolfa. Muse to jest taki zespół „minimum słów, maksimum treści”. Zupełnie na odwrót niż u Spielberga. Głupio tak znowu obsrywać „Ready Player One”, o którym nikt już nie mówi, ale w tym dwugodzinnym patchworku popkulturowych referencji żadne odniesienie nie trzyma się kupy. Dziewczyna głównego bohatera straszy głównego bohatera obcym wyskakującym jej z klatki piersiowej. Czemu i po co? Nie wiadomo. Czy któreś z nich jest fanem Obcego? Czy Obcy ma szczególne znaczenie w ich życiu. Nie wiadomo. Czy coś tu symbolizuje? Raczej nie. Czy to dobry żart? Nie. Czy chociaż wygląda spoko? Niezbyt. To odniesienie bez treści odnoszącej. Książka z przypisami i bez akapitów. Tymczasem Matthew Bellamy z Muse spieszy do wypożyczalni wideo w 80’sowej otoczce, bo tęskni za „czymś ludzkim” i za domem.

Jest zabawne zapętlenie idei w nostalgii za 80’sami. To futurystyczna stylistyka, która wygląda przestarzale. Wtedy byli prawdziwe dekoracje udające komputerową grafikę i prawdziwi ludzie udający androidy albo cyfrowe postacie, dzisiaj mamy komputerową grafikę udającą autentyczną teksturę oraz cyfrowe postacie i roboty udające ludzi. Wizja się niejako spełniła, ale my wolimy wracać do samej wizualizacji i prototypu. Jak w nowym serialu „Maniac”, który jest retro wersją „Black Mirror”. Podobnie jak w jednym z odcinków „Black Mirror” (i w prawdziwym świecie!) za niektóre usługi można płacić wysłuchiwaniem reklam, tyle że w „Maniacu” reklamy nie są bezosobowym cyfrowym nagraniem, ale żywym akwizytorem, który przychodzi odczytać nam anonse. Cały czas chcemy tej przyszłości, ale z korektą na „coś ludzkiego”.

Dodaj komentarz