Fenomen Charlesa Bukowskiego
31-05-2016Jeszcze nie tak całkiem dawno można było odnieść nieodparte wrażenie, że niemal wszyscy jak jeden mąż zaczytują się w Bukowskim lub chociażby udają, że to robią przerzucając się dla stworzenia pozorów (i zgarnięcia lajków) cytatami na facebookowej ścianie byleby iść z trendem. Pomimo, że minęło już ponad dwadzieścia lat od jego śmierci, pamięć o jego twórczości, a zwłaszcza o jego swawolnym podejściu do życia zdaje się porywać coraz to młodsze generacje. Wszechogarniający hype na Charlesa na nowo pierdalnął, gdy w 2007 roku stacja Showtime ruszyła z serialem „Californication”. Główny charakter Hank Moody grany przez Davida Duchovnego to poniekąd Hank Chinaski, postać żywcem wyjęta z książek Bukowskiego, który był w rzeczy samej alter ego autora.
Jakiś czas temu buszując między półkami po mojej ulubionej księgarni, która kojarzy mi się z początkami Empiku, gdy jeszcze zamiast natłoku popierdółek made in China można było tam głównie natknąć się na książki, natrafiłam na cały jego dorobek oprawiony w dość minimalistyczne, nie rzucające się w oczy okładki, tak zupełnie jakby były zaprojektowane nieadekwatnie do tego całego szumu i kontrowersji, które przez lata wokół niego narastały. I przekornie, właśnie ta sprzeczność mnie zachęciła, by w końcu rozpocząć przygodę z twórczością Bukowskiego. Nie wiedziałam za co wpierw chwycić, ale tytuł „Hollywood” na pewno przyciągnąłby w pierwszym odruchu nie tylko filmoholików amerykańskiego kina, ale jego antagonistów tym bardziej. Treść już zgięła w pół ze śmiechu, gdy jeszcze wertowałam książkę na stojaka w księgarni. Realizacja zakupu była już tylko kwestią chwili, a grzechem byłoby nie skorzystać zwłaszcza, że cena na odwrocie wynosiła raptem 14,99 złotych. Właściwie to księgarnię opuściłam z jeszcze jedną książką spod pióra Bukowskiego, o której w dalszej części notki.
Zarówno „Hollywood”, jak i inne książki Bukowskiego opowiadają o nim samym. On to Hank Chinasky, pisarz, pijak, żyjący na przekór wszystkiemu i wszystkim. Do tego zboczeniec, któremu nie mogą oprzeć się kobiety, pomimo, że żadnej z nich nie traktuje poważnie. A może to w tym tkwi jego sekret? W „Hollywood” Hank jest już sporo starszym panem niżeli w poprzednich powieściach, ale to w końcu jego ostatnia książka, co jest dowodem na to, że jednak zaczęłam przygodę z Charlesem poniekąd od końca. „Hollywood” to literacka wycieczka po wzgórzach Los Angeles po wczesnych latach Bukowskiego, a także tych nie tak odległych, gdy kilka lat wcześniej zmagał się z pisaniem scenariusza do jednego z filmów. Perypetie te stały się kanwą do fabuły książki. W Hollywood paradoksalnie samo kręcenie filmu to tak naprawdę masło z bułką i ostatni najkrótszy etap żmudnego procesu docierania się scenarzysty z producentami. Na samym początku mamy wpierw epicką drogę przez mękę, czyli pisanie scenariusza. W międzyczasie będąc przekonanym o zajebistości swojego dzieła następuje poszukiwanie producentów. Gdy sponsora imprezy już mamy, następuje cała seria przeplatających się ze sobą wydarzeń: podpisywanie umowy, opijanie podpisanej umowy, niespodziewane zerwanie umowy, procesowanie się o niedotrzymanie warunków umowy, a potem znowu podpisanie kolejnej umowy z nowym producentem, z którym cała zabawa tak naprawdę zaczyna się od nowa. Gdzieś na szarym końcu tego łańcucha znajduje się właśnie kręcenie filmu, a etap ten wydaje się być prosty niczym konstrukcja cepa przy tym całym ambarasie związanym z zabieganiem o budżet i włażeniem w tyłek każdemu po drodze komu się da, nie dając się przy tym orżnąć po drodze.
Tak naprawdę cała ta machina filmowa to tylko drugi bohater w tle, bo książka traktuje przede wszystkim o piciu, a cała reszta to tylko pretekst, by pić. Bo czy źle, czy dobrze to zawsze jest to dobry pretekst. Tylko, że u Bukowskiego nikt nie zna słowa pretekst, bo picie tam jest nieoderwalnym fragmentem każdej akcji, czy to się właśnie przebudzasz, czy kręcisz scenę, czy właśnie kłócisz o wypłatę – tak, nawet wtedy, ty i twój przełożony pijecie choćby małego drinka. Zresztą alkohol u Bukowskiego to nieodłączny towarzysz głównego bohatera, bez którego żadna z powieści nie mogłaby się obejść.
Kolejna książka, którą zakupiłam razem z „Hollywood” to „Listonosz”, jedna z pierwszych powieści. Tu Hank Chinasky ma +30 lat, kobiet w brud, pusty portfel i pracę na poczcie. Spotyka tam ludzi, którzy swoją pracę traktują śmiertelnie poważnie, a on ze stoickim spokojem ma na nich wszystkich wyjebane robiąc po prostu swoje. Nie przejmując się żadną, jakąkolwiek hierarchią ustanowioną przez korpoludki i im podobnym, że pan tu najkrócej pracuje, więc morda w kubeł, bo jesteś na najniższym szczeblu drabiny. Chinaskiego takie uwarunkowania nie przejmują. Mówi co myśli, jak myśli tak robi. Doręczając pocztę do rąk, wysłuchuje wszystkich narzekań całego świata, najpopularniejsze smęcenie rozbija się wiecznie o to, że zamiast listów miłosnych przychodzą rachunki. – Rachunki, rachunki, wiecznie rachunki! – niemal pół Ameryki tak mu smęci. Nie było moją winą, że korzystali z telefonów, zużywali gaz i prąd i kupowali wszystko na kredyt. A jednak, gdy przynosiłem im rachunki, krzyczeli na mnie – jakbym to ja ich prosił, żeby sprawili sobie telewizor za 350 dolców, nie płacąc ani centa z góry.
„Listonosz” to nie tylko przekrój ludzi, wzięcie pod lupę instytucji państwowej, którą jest poczta, ale przede wszystkim samo podejście do życia i niespodzianek, nie zawsze tych miłych, jakie za sobą ono niesie. Luz, brak zbytniego przywiązywania się do czegokolwiek i szklanka trunku z procentem w ręce, zdają się być dla Chinaskiego największym skarbem jaki posiada. Nie pieniądze.
„Listonosz” tak bardzo wciągnął, że po jednej dobie odkryłam z przykrością, że dobrnęłam do ostatniej strony. Stylu w jakim pisze Bukowski, ten cynizm i dosadność, podany jednocześnie w tak lekki sposób można podpatrzeć u wielu czołowych blogerów, felietonistów, czy pisarzy, którzy albo czerpali inspirację jak składać opowieść od niego, albo po kimś, kto zrzynał też po nim, więc właściwie wychodzi na jedno. Mi to nie przeszkadza, ja też chcę od dziś być jak Charles Bukowski. Nie wiem tylko, czy zacząć od olewania systemu, czy od szklanki z alkoholem.
Już wiem, mam to gdzieś. Po prostu.
Dodaj komentarz