The Rolling Stones nie są watą cukrową, hummusem, babeczką bezglutenową ani szkocką whisky. Gdyby The Rolling Stones byli jedzeniem, to byliby ziemniakami. Pierwsze podekscytowanie związane z ich odkryciem minęło na starym lądzie 500 lat temu. Można z nich zrobić wódkę i niedzielny obiad u babci. Wszyscy je lubią, ale nikt się nad tym nie zastanawia, po prostu je.

The Rolling Stones

The Rolling Stones, źródło: materiały prasowe

Pewnie znajdzie się trochę osób, które wyżej stawiają ryż (AC DC?) albo kaszę (Led Zeppelin? Dire Straits?), ale przecież nie ma nikogo, kto wam powie „nie dziękuję, nie lubię ziemniaków”. To jest, like, podstawa piramidy żywieniowej. Nie ma też więc nikogo kto by przełączył stację na pierwszy dźwięk piosenki Stonesów albo wyrzucił darmowe bilety na ich koncert. Z drugiej strony nie ma też już chyba nikogo, kto by wam powiedział głośno „uwielbiam ziemniaki, ziemniaki rozpierdalają system, jest taka nowa knajpa, która robi pieczone ziemniaki, musimy tam wbić”.

Dlatego raczej nikt nie ekscytował się nadmiernie pierwszym po 11 latach nowym albumem zespołu i nikt też nie przeżył rozczarowania oraz uczucia zdrady po odkryciu, że składa się z samych coverów. Każdy za to chętnie tej płyty posłucha przynajmniej raz i nikt, kto znajdzie ją pod choinką nie pomyśli „co za syf, już wolałbym kubek z nieśmiesznym tekstem albo ręcznie malowaną bombkę”.

Fakt, że album składa się z samych coverów nie powinien nikomu przeszkadzać tym bardziej, że w większości odegrane kawałki są tak stare i zapomniane, że mogą w pierwszej chwili „nie brzmieć znajomo” nawet tym, którym przy pierwszych piosenkach The Roliing Stones rosły dziewicze wąsy. Prawie wszystkie piosenki z dysku napisano w latach pięćdziesiątych albo sześćdziesiątych. Chicagowski blues, na którym chowali się sami członkowie zespołu.

Każdy utwór nadaje się na podkład w odskulowym kryminale, w którym brudnymi ulicami Chicago wędrują wysocy chłopcy w kapeluszach, ukrywający karabiny pod długimi płaszczami. Wędrują z wolna, a potem pewniejszym krokiem wpadają do zasnutego dymem starego baru, żeby dyskutować swoje szemrane biznesy albo urządzić malowniczą strzelaninę.

Chociaż album miał być „smutny i samotny”, to taka jakaś rześkość i beztroska grania dla kilkudziesięciu gości w klimatycznym, zadymionym barze z niego uderza. Szczególnie w puentującym całość „I can’t quit you, baby”, duchu miasta i czasów zapisanym w dźwięku.

Premiera płyty „Blue and Lonesome” miała miejsce 2 grudnia.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Dodaj komentarz