I. Drink. Your. Milkshake!
09-02-2017Oni śmiali się, kiedy podawałem im frytki. Ja śmiałem się, kiedy wlewałem im gorący olej do gardeł. Teraz mówią do mnie Panie Kierowniku. Tak to jakoś leciało w tej reklamie etatów w McDonaldzie, co to dają szansę na zrównoważony rozwój osobisty, prawda?
W filmie „The Founder” też śledzimy błyskotliwą karierę, brawurową wspinaczkę po społecznej drabinie pewnego jaszczura tyle samo chytrego, co pracowitego. Ale, mimo że przecięta krzywym uśmieszkiem gęba Michaela Keatona zajmuje większość kadrów, to „McImprerium” (polski tytuł), bardziej niż biopic Raya Kroca w sensie studium osobowości, sprawdza się jako film historyczny o wschodzie Korpoameryki. Transformacji Ameryki Eisenhowera i Henry’ego Forda w Amerykę Reagana i Trumpa (and that’s not even it’s final form, bitches!).
Chwila, moment. Hudefak is Ray Kroc? Może też byliście z niepamiętnych przyczyn przeświadczeni, że ojcem założycielem McDonaldów był Ten Ronald McDonald, wizjoner fast fooda, wynalazca usmażonego kotleta i przesolonych frytek, wielki przyjaciel dzieci, właściciel starej farmy i strażnik przepisu przekazywanego z pokolenia na generację? No nie. To tylko imię tego smutnego klauna, który odstrasza dzieci z placów zabaw przy McDrive i legenda dopisana do strategii rozwoju w latach sześćdziesiątych, kiedy złote łuki wyrastały już z ziemi amerykańskich miasteczek jak Żabki i Biedronki w Nowej Polsce. Prawdziwy origin sieci McDonald’s jest zagrzebany na jej stronie korporacyjnej głębiej niż skrzynka kontaktowa na zażalenia i reklamacje. Faktycznymi założycielami byli Dick i Mac McDonaldowie, dwaj bracia roztropki z Kalifornii, którzy obmyślili rewolucyjny sposób na usmażenie hambaksa w pół minuty poprzez odpowiednie rozstawienie garów w kuchni. Siła fengszuj, madafaka.
Tutaj przerwa na małą dykteryjkę. Najlepsze pieczywo i ciastka na świecie robi pewna piekarnia w Wałbrzychu, gdzie u babci spędzałem ferie i skrawki wakacji. Od dekad stoi w tym samym miejscu. Lokalnie bardzo znana, od rana zatłoczona regularną klientelą, rozpyla nad fyrtlem zapach świeżego chleba, który mógłby leczyć raka i wskrzeszać zmarłych. Nieraz się zastanawiam, dlaczego piekarnia nigdy nie ewoluowała w ogólnopolską franczyzę, skoro jest aż taka dobra. Wyobrażam sobie, że właściciel odpowiedziałby podobnie jak przedstawieni w filmie McDonaldowie. Bo nie jest chciwy, choć to najwyżej ceniony w społeczeństwie grzech główny, a wysokie standardy jakości i dbałość o pracowników przedkłada nad nieograniczony rozwój i rozgłos. Dlatego pewnie nie marzylibyście w tej chwili o le big maku, nawet byście o nim nie wiedzieli, gdyby jednego dnia w okienko restauracji braci nie zapukał typ o cwaniackim imieniu i twarzy zasuszonej śliwki.
Ray Kroc, sprzedawca maszyn do milkskake’ów, nachalny komiwojażer o przedsiębiorczej żyłce Ferdynanda Kiepskiego i etosie pracy Doktora Judyma, który przed snem wkuwa mantry z płyty Mateusza Grzesiaka. To on zaproponował McDonaldom model franczyzowy, delikatnie zaaplikował wazelinę, a potem wydymał ich tak, że nie pozostało im nawet nazwisko. We are all living in America, sometimes Coca-Cola, sometimes war.
„The Founder” może nie ma nerwu „Social Network”, ekscesu „Wilka z Wall Street” ani epickiego dramatyzmu „There Will Be Blood”, ale to ważny kawałek historii, który nie mógł się wstrzelić z premierą w lepsze okienko czasowe niż pierwszy miesiąc prezydentury Donalda Trumpa. Bezwzględna filozofia społecznego darwinizmu opakowana w coachingowe brednie i omamy amerykańskiego snu, jaką Ray z godną podziwu zawziętością wcielał w życie, nakreśla początek wizji Ameryki, która właśnie odniosła swoje największe w historii zwycięstwo nad rozsądkiem i umiarem.
W przeciwieństwie do miliarderów jak Trump, którzy lubią podcierać sobie tylko paszczę konceptem Self-Made Mana, Ray Kroc naprawdę zaczynał od zera. Amerykański sen, którego spełnienie chciałby ucieleśniać, więcej miał jednak wspólnego właśnie z naiwnością braci McDonald i wiarą, że jeden handshake wystarczy, żeby przypieczętować rozsądną umowę. W Korpoameryce, której fundamenty wylewał Kroc, standardy jakości i innowacyjność zostają na liście priorytetów w tyle za zyskiem, rozrostem i optymalizacją kosztów. W Korpoameryce handshake i koncept self-made mana to kpiny, a każdą umowę i spisane prawo można przy odpowiednim nacisku i z odpowiednim zasobem kapitału obejść albo pognieść. Bo przecież kontrakty są jak serca – stworzone, żeby je łamać.
I dlatego nie możemy mieć ładnych rzeczy. Dlatego nie ma czegoś takiego jak pomysł za miliard dolarów. Wbrew temu, w co chcą wierzyć fani Ayn Rand, żeby pokonać Google nie wystarczy wymyślić lepszy algorytm. Nawet jak wymyślisz, przyjdzie Mark Zuckerberg i go odkupi (co jest właściwym wymiernikiem sukcesu w korpoświecie), a jak nie sprzedasz, to go ukradnie i cię zgniecie. Nie wystarczy też, o szoku, własny stand z najlepszymi paróweczkami i pracowitość, żeby pokonać McDonalda. Oto dziedzictwo Raya Kroca.
Bo w tej historycznej transformacji nie chodzi tylko o przemianę struktury rynku, ale o nową mitologię. Totem biznesmena boga. Jemu publika przymknie oko na wszystko. Od BDSM-u Pana Greya i nos zapchany kokainą na bankiecie charytatywnym po mobing i masowe zwolnienia. Dorobili się, więc mają prawo. Biznes jest biznes. I inne takie tam powiedzonka.
Parafrazując czczonego przez Raya życiowego kołcza, którego przemówienie w wymownej scenie finałowej Założyciel kradnie również, świat roi się od niespełnionych geniuszy. Masz codziennie powtarzać sobie do lustra „Jesteś Zwycięzcą” i potraktować ich jak trampoliny. Odciąć się od wszystkich, którzy ciągną cię w dół swoimi obawami i negatywizmem, jak Mac McDonald ciągnął Raya. Jak już będziesz obleśnie bogaty, to wszyscy wreszcie staną się bardziej wyrozumiali, tak działa wiara w sprawiedliwy świat. Gdzie przecież znajdzie się dziwak, który nie używa Google’a ani Fejsbunia i nie je cheesburgerów z Maka, żeby pierwszy rzucić kamieniem?
Dodaj komentarz