Udręczony detektyw Harry Hole wychodzi z prywatnej nory, ukrytej dobrze w gęstwie jakiegoś ludzkiego mrowiska, jak Bangkok lub Hong-Kong, swojej świątyni zapomnienia. Z niechęcią leci do mrocznego miasta, które niczym porzucony depozyt więzi wszystkie jego problemy, bolączki i koszmary. Wraca, żeby rozwikłać kolejną sprawę, której nikt inny nie jest w stanie rozwiązać. Przez pół książki skarży się na jetlag, spotyka na drodze upiory przeszłości i teraźniejszości. Ten trop z powieści Jo Nesbø odzywa mi się w głowie, kiedy tylko pilot ze skandynawskim akcentem ogłasza przymiarkę do lądowania. Nisko pod skrzydłem mienią się w słońcu ciapki maleńkich skalistych wysepek wyglądających z akwamaryny Morza Północnego, u postrzępionego przez wodę, wiatr i czas wybrzeża Norwegii.

Na turystę, szczególnie takiego, który przyleciał właśnie ze śrubującego smogowe rekordy Poznania, zamiast upiorów czeka tutaj ukojenie. Wychodzimy na płytę lądowiska i przypominam sobie jak smakuje powietrze. W lotniskowym kibelku o ojczyźnie i krajanach przypomina jeszcze tylko wymownie polski napis „Proszę TU nie palić” na lustrze. Przyznam się, po cichu wyobrażałem sobie, że norweskie państwo dobrobytu, pierwszy kraj na światowym indeksie szczęśliwości, przywita nas trochę jak Alaska w pełnometrażowej wersji Simpsonów. „Dzień dobry, tu ma Pan mapę atrakcji, kluczyki do swojej górskiej chatki i tysiąc dolarów kieszonkowego”. Przywitał czystym, błękitnym niebem, ładną wiosenną aurą i dobrze oznakowaną infrastrukturą, co też się chwali. Ironia wypadów do Norwegii polega na tym, że przelot kosztuje, dzięki uprzejmości tanich linii, mniej niż bilet na pociąg osobowy do Suwałk, ale za autobus z lotniska Torp do centrum Oslo trzeba już zapłacić cztery razy więcej. Do kwestii kasy jeszcze wrócę, na razie cenę przejazdu wynagradzają spokój na pokładzie Torpexpressen i malownicze widoki za oknem. Jaskrawo kolorowe, zachwycająco proste domki porozrzucane na wzgórzach najeżonych zielonymi iglicami i przyprószonych śniegiem.

Norwegia, domy

zdj. Sylwia Rohde, popamina.pl

Choć skandynawski dobrobyt i fenomen nordic noir są ze sobą ściśle powiązane, do czego również wrócę, to wyobrażenie niebezpiecznej Norwegii z kryminałów Nesbø albo Horsta zderza się z pierwszym wrażeniem, jakie czyni na gościu miasto Oslo. Zdążyłem zwiedzić kilka większych metropolii świata, mniej lub bardziej przyjaznych, ale w żadnej epitet „mroczne” nie wydawał się bardziej nieadekwatny niż tutaj. Te szemrane zakątki, meliny i spoty do grzebania ciał gdzieś na pewno istnieją, ale śródmieście norweskiej stolicy to kolorowy i wilgotny sen architekta z wyobraźnią oraz malarza z ambicją.

Olso Barcode Bridge

zdj. Sylwia Rohde, popamina.pl

Fotografię architektury wykonaną w blasku odkrytego słońca można pomylić z dopieszczoną architektoniczną wizualizacją. Tuż przed zmierzchem ciepłe barwy kotłują się z zimnymi na firmamencie, a spokojna i cierpliwa tafla zatoki odbija tę walkę dnia z nocą, zmieniając panoramę miasta w obrazek podobny palecie zjawiskowo pięknie wymieszanych farb. Po zmroku wszystko zostaje doświetlone na tyle, żeby rozbić mrok, ale pozostawić drobinę dyskretnego romantyzmu.

Oslo, Operahaus View

zdj. Sylwia Rohde, popamina.pl

Zamiast kanciastych schodów zbawienne dla niepełnosprawnych i wygodniejsze dla każdego niestrome pochyłości. Zamiast miejsc parkingowych ścieżki rowerowe. Urbanistyczne udogodnienia dla niewidomych i niesłyszących wszędzie w obrębie centrum. Najciekawszy pomnik nowoczesnej architektury Oslo to zbudowana w 2008 roku Opera. Niepozorny szklany, betonowy twór, który sprawia wrażenie jakby nieustannie osuwał się milimetr po milimetrze w spokojne wody okalającej go zatoczki.

Opera Oslo

Opera w Oslo, zdj. Sylwia Rohde

Opera Oslo

Po dachu Opery można spacerować na kilku poziomach, zdj. Jakub Kijak

Za plecami Opery stoi najnowsza pocztówka miasta. Barcode Project, czyli Kod Kreskowy. Przyjemne dla oka szklane bryły biurowe rozmieszczone w rozsądnych odstępach.

Barcode Oslo

Barcode, Oslo, zdj. Sylwia Rohde

Większość europejskich skupisk ludzkich oglądana z góry przypomina podłogę przedszkola, na której dzieci pozostawiły w nieładzie budowle z klocków różnych zestawów, samochodziki i pomniki z plasteliny. O polskich miastach, w których – cytując Rafała Wosia – urbanistykę całościowo złożono na ołtarzu wolnego rynku, nie wspomnę. Oslo wydaje się przy nich niezwykle spójne urbanistycznie, architektonicznie przemyślane, łatwe do przemierzania i komfortowe dla mieszkańców oraz turystów, jakby wzięło sobie do serca spostrzeżenia pani Jane Jacobs ze „Śmierci i Życia Wielkich Miast Ameryki”.

Od centrum oddalamy się w kierunku hotelu, przebywając barwną imigrancką dzielnicę Grønland . Takie okolice w lewicowej prasie nazywa się vibrant, a w nacjonalistycznej pewnie no-go zones. Dla turysty to po prostu dobre miejsce, żeby przenocować w Oslo za osiągalny pieniądz. Choć tam zdarzają się już ciemniejsze i bardziej wątpliwe uliczki, to wciąż czuję się tu jak w spokojnej symulacji życia. Z knajpek wydobywa się wesoły gwar, pijackich fonemów wydobywających się z zaszczanych bram brak, pędzące radiowozy nie zaciągają sygnałami. Dobranoc Oslo.

Oslo Panorama

zdj. Sylwia Rohde

Następnego dnia łapiemy już trop Harry’ego Hole. Sami sobie jesteśmy przewodnikiem, ale jeśli ktoś woli spacerować z kumatym lokalsem, to raz na tydzień jest opcja, żeby zapisać się na zorganizowaną wycieczkę po najważniejszych miejscach uwzględnionych w powieściach Jo Nesbø. Taka wycieczka zaczyna się od hotelu Radisson, który góruje nad śródmieściem, więc można obrać go sobie za punkt orientacyjny. W tym budynku ukrywał się antagonista z „Czerwonego Gardła”, części cyklu, która najmocniej eksploruje wątek nazistowskiej przeszłości i neonazistowskiej teraźniejszości Norwegii. Mijamy tego lustrzanego giganta i kierujemy się w stronę Sofies Gate, gdzie pod numerem piątym ma znajdować się mieszkanie Komisarza Hole. Jeśli ktoś ma ochotę odtworzyć kiedyś tę trasę to niech teraz uważa, bo 5 Sofies Gate to zdradziecki adres przypisany do dwóch miejscówek. Ten, którego szukamy, mieści się tak naprawdę tuż za rogiem przecięcia z ulicą Dovregata. Tam obok jednego z przycisków domofonu widnieje imię Harry’ego.

Sofies Gate 5 Door

Sofies Gate 5, którego szukacie, jest tak naprawdę na ul. Dovregata, zdj. Jakub Kijak

Oslo, Harry Hole apartment Sofies Gate 5

Dzwonić śmiało

Harry Hole, stoi jak wół. Nie przyszliśmy z pustymi rękami, bo tak nie wypada. Małpka Jima Beama, ulubionej trucizny detektywa, kupiona oczywiście jeszcze na lotnisku w Poznaniu, bo za taką samą objętość alkoholu w Norwegii zapłacilibyśmy pewnie równowartość 150 złotych. Oczywiście mieliśmy zamiar wypić ją sami, bo przecież nie będziemy częstować alkoholika burbonem. Niestety, na brzęczenie dzwonka nikt nie reaguje, choć podobno w trakcie wspomnianych wycieczek z przewodnikiem jakiś chyży ziomek kuka przez okno i odkrzykuje, że Harry’ego nie ma w domu. Jak wiemy już z początku „Pragnienia”, najnowszej części cyklu, nie ma i nie będzie, bo przeprowadził się z rodziną do ekskluzywnej dzielnicy Holmenkollen, której odwiedzenie również mamy w planach. Na razie spacerujemy wzdłuż Dovregata skrótem prowadzącym do ulubionej jadłodajni Harry’ego, Restauracji Schrodera na Waldemar Thranes Gate.

Harry Hole, Sofies Gate 5

Dom Harry’ego to ten na dole ulicy, zdj. Jakub Kijak

Schroder Restaurant Harry Hole

Restauracja Schroder. Zdjęcie z Fassbenderem: dagbladet.no. Zdjęcie bez Fassbendera: Sylwia Rohde

Restaurant Schroder się ze swoim literackim fejmem nie obnosi. Może dobra publicity związana z październikową premierą „Snowmana” z Fassbenderem w roli Komisarza Hole to trochę zmieni. Na razie w środku spotkacie więcej klientów-mebli, czyli starszych panów ukrytych za rozłożonymi stronicami „Aftenposten” i „Dagbladet”, niż turystów z aparatami. Od 2008 roku Fundacja Harry’ego Hole (tak, takie coś naprawdę istnieje) przyznaje tam nagrodę dla Spoko Zioma lub Spoko Ziomalki roku (po angielsku  An Alright guy/An Alright Lady, po norwesku En ålreit fyr/Ei ålreit dame). Jo Nesbø opisuje to miejsce jako knajpkę przede wszystkim dyskretną, cichą i tanią. Jedną z najtańszych rzeczy, które możecie w niej zamówić jest hamburger za 90 koron, czyli jakieś 44 złote.

Od „Pancernego Serca” Harry Hole, z powodów fabularnych, których już nie pamiętam, nie czuje się jednak u Schrodera mile widziany, więc do szklanki zagląda po przeciwnej stronie ulicy, gdzie mieści się Underwater Pub. Niestety zamknięty w porannych godzinach, na które zaplanowaliśmy swój spacer. Ale ze zdjęć i komciów na Trip Advisorze wiemy, że nazwa tego miejsca, jak opisuje je zresztą Nesbo, nie jest nadaremna – z zielonkawo-błękitnego sufitu wystają spody łodzi (jeśli jakiś żeglarz wie jak się fachowo nazywa spód łodzi, może mnie uświadomić w komentarzu), a reszta wnętrza przypomina klimatyczną portową spelunę dla marynarzy.

Underwater Pub, Harry Hole Oslo

W niedzielę rano niestety nie zamoczymy pyska w Underwater Pub, zdj. Sylwia Rohde

Harry Hole to mało wystawny typ, który ceni dyskrecję, więc musimy dalej pokombinować, żeby nie zgubić jego literackiego śladu. Tuż przed restauracją Schrodera wsiadamy w autobus prujący w stronę Aker Brygge. Tutaj pro-tip dla turystów – Oslo nie jest duże, ale z buta nie ogarniecie, dlatego najlepszym rozwiązaniem jest bilet dobowy, który uprawnia do śmigania metrem, busem, promem i każdą inną jednostką przewozową oznaczoną hasztagiem.

Aker Brygge

Aker Brygge i dwa najbardziej rozpoznawalne zegary w Oslo, zdj. Sylwia Rohde

Aker Brygge to pierwsze naprawdę zatłoczone miejsce, jakie widzimy w Oslo. Ludzie wylegli ku wiosennemu słońcu jak kwiatki z parapetu sterowane tropizmem. Stolica Norwegii to zabawne miasto. Zamknij oczy przy zatoce Pipervika i poczujesz się jak przy plaży w Trójmieście. Przyjemna bryza na skroniach, delikatny dotyk słońca na policzkach, wrzaski mew, ciamkanie lodów i zapachy smażonego czegoś. Jak wywczas pracowniczy. Ale wsiądź po omacku do wagonu metra na linii 1, ciągnącym w kierunku Holmenkollen, i za pół godziny poczujesz się jak w Szklarskiej Porębie. Sprężone górskie powietrze niesie zapach świeżo odtajałej ziemi i lasu oraz szumy wąskich strumyków obmywających skały. Otwórz oczy, a zobaczysz przed sobą Oslo w całej okazałości.

Holmenkollen Oslo View

zdj. Jakub Kijak

Jesteśmy w Holmenkollen, bogatym przedmieściu norweskiej stolicy zamieszkiwanym przez klasę co najmniej średnio wyższą. Nad pięknymi, choć po norwesku minimalistycznymi domkami jednorodzinnymi góruje historyczna skocznia narciarska. To tutaj w dramatycznym finale „Pierwszego Śniegu” Harry Hole ścigał terroryzującego Norwegię seryjnego mordercę, który na swoich miejscach zbrodni zwykł pozostawiać niesympatyczne bałwanki.

Panczenistka Holmenkollen

zdj. Sylwia Rohde

Skocznia Holmenkollen

Skocznia Holmenkollen, zdj. Sylwia Rohde

Tu warto więc wrócić do pytania, jak do tego doszło, że w spokojnej i szczęśliwej skandynawskiej rodzinie narodów, w której Norwegia jest bogatym wujkiem, jednym z głównych towarów eksportowych stały się mroczne powieści zapełnione seryjnymi mordercami, makabrycznymi zbrodniami jak z obrazów Goyi, dziwnymi sektami, gangami i sadystami. Dlaczego nawet nasz ziombel, prawdziwy Polak Remigiusz Mróz wydaje pod szwedzkim pseudonimem, żeby sprzedać więcej papieru?

Możecie myśleć, że zaczęło się od Trylogii Millenium Stiega Larssona zwieńczonej tragiczną śmiercią autora, którego literacki sukces różni epigoni o szeleszczących nazwiskach próbują odtworzyć. Ale korzenie nordic noir sięgają znacznie głębiej społecznej tkanki i historii tych narodów. Rodzicielstwo współczesnego skandynawskiego kryminału można przypisać szwedzkiej parze pisarzy Maj Sjöwall i Perowi Wahlöö, którzy zaczęli się wyróżniać na tle gatunku crime story coraz silniejszym upolitycznianiem swoich powieści. Ich książki uderzały w autorytarną strukturę organizacji policyjnych w kraju, a rozwiązania zagadek okazywały się pretekstem do krytyki kryminalnych powiązań władzy z wielkim kapitałem. W latach osiemdemdziesiątych zapotrzebowanie na kryminał polityczny wzmogło zabójstwo premiera Olofa Palmego dokonane prawdopodobnie przez szwedzkiego nacjonalistę. Wokół tej zbrodni osnuty jest kryminał innego popularnego skandynawskiego pisarza Leifa GW Perssona, a o pogrążonej w gorączce Szwecji tamtych lat opowiada świetny reportaż „Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści” Gellerta Tamasa.

Polityką równie silnie nasączone są książki wspomnianego już Larssona, dziennikarza dobrze znanego ze swoich lewicowych poglądów. Poza wątkami feministycznymi autor zawarł w „Millenium” wyrazistą krytykę kapitalizmu, motywem upadku imperium Wennerströma ilustrując mechanizm rozmyślnego pompowania bańki spekulacyjnej. I to na kilka lat przez Wielkim Kryzysem.

W porównaniu ze szwedzką literaturą norweskie kryminały Nesbø nie są z pewnością tak mocno ideologizowane. Sam pisarz jednak w rozmowie z „New Yorkerem” przyznał, że w pewnym wymiarze wymyślne zbrodnie z jego fabuł są szeroką metaforą obaw rozdzierających społeczeństwo dobrobytu. Tam, gdzie wszystko układa się doskonale przez długi czas, wytwarza się napięcie. Podskórne uczucie, że zaraz wydarzy się coś złego. A tam gdzie jest napięcie, wkrótce pojawia się pęknięcie. W „Pierwszym Śniegu” tożsamość mordercy, którego Harry ściga przez Holmenkollen, szokuje też ze względu na jego pozycję społeczną i zaufanie jakim jest w norweskim społeczeństwie obdarzony. W zakończeniu tej książki pada piorunujące w kontekście całej fabuły zdanie, którego sensu ze względu na spoilery nie mogę niestety wyjaśnić. „Właśnie tak jest z pleśnią. Nie widać jej. Ale ona jest”. Pod fasadą dobrobytu i hygge czai się w tym społeczeństwie coś bardzo spleśniałego, zdaje się mówić Jo Nesbø. Dlatego po tragedii na wyspie Utoya wszystkie gazety świata zwróciły się do niego po komentarz.

Oslo Central Station

zdj. Sylwia Rohde

Miasto, które każdego znaczyć swym piętnem musi, pisał Knut Hamsun o Oslo, kiedy nazywano je wciąż Christianią i przez wiele dekad miało być jeszcze stolicą jednego z najbiedniejszych państw Europy. Swoje piętno pozostawiło z pewnością na Jo Nesbø. Autor zdaje się darzyć Oslo takim pokręconym miłosno-nienawistnym uczuciem, jakie pisarze rezerwują zwykle dla żywiołów Paryża lub Nowego Jorku. Pierwszy rozdział „Policji” zaczyna tak:

„To był ciepły, długi wrześniowy dzień, pełen tego światła, które zmienia Oslofjorden w płynne srebro i sprawia, że niskie wzgórza z pojawiającymi się na nich pierwszymi oznakami jesieni zaczynają się żarzyć. Jeden z tych dni, które zmuszają mieszkańców Oslo do złożenia przysięgi, że nigdy przenigdy się stąd nie wyprowadzą. Słońce zachodziło za wzgórzem Ullern i jego ostatnie promienie przesuwały się płasko po krajobrazie, po niskich surowych kamienicach, świadczących o skromnych początkach miasta, po kosztownych loftach z tarasami opowiadającymi baśń o ropie naftowej, za której sprawą kraj stał się jednym z najbogatszych na świecie, po ćpunach na szczycie wzniesienia w Stensparken w tym małym uporządkowanym mieście, w którym zgonów z przedawkowania było więcej niż w ośmiokrotnie większych miastach Europy.”

Żeby zobaczyć to płynne srebro i baśnie o ropie naftowej za jednym zamachem, warto pojechać na wyspę Fornebu.

Chatka na Fornebu, Oslo

Fornebu, zdj. Sylwia Rohde

Norwegia była biednym krajem rybaków, której czerstwy klimat i jałowa ziemia nie oferowały najlepszych warunków do rozwoju rolnictwa ani przemysłu. Aż tu nagle u schyłku lat sześćdziesiątych ktoś dokopał się do oceanu czarnego złota pod dnem Morza Północnego. Na podobny cud realnie liczyliśmy jeszcze kilka lat temu w Polsce, kiedy niektórym roiło się przed oczami imperium gazu łupkowego. Za norweskie imperium naftowe odpowiada dziś w większości państwowa spółka Statoil, której fikuśna kwatera, przypominająca niechlujnie poukładane kontenery w porcie, mieści się prawie vis a vis skromnej chatki na zdjęciu wyżej.

Statoil ASA, Fornebu, Oslo

Budynek Statoil w ośrodku biznesowym na Fornebu, zdj. Sylwia Rohde

Statoil w Norwegii to nie stacje benzynowe („No, motor tankuję” #gimbynieznajo), ale jedna z potężniejszych instytucji wpływających na życie ludzi północy. Wbija swoje wiertła w zasoby nieodnawialne na całym świecie i wypija milkshake’a, znacząc nieodwracalnym piętnem środowisko naturalne, a część zysków przeznacza na granty dla ludzi kultury, zamykając im usta przed jakąkolwiek krytyką. Swoją własną energię Norwegia czerpie ze źródeł odnawialnych, ciesząc się etykietą najczystszego państwa. Swoje bogactwo zawdzięcza jednak ropie naftowej i eksploatacji środowiska w innych skrawkach świata. Dziennikarz podróżniczy Michael Booth w książce „Skandynawski Raj. O ludziach prawie idealnych” porównuje tę sytuację do handlarza narkotyków, który nie tyka własnego towaru.

Właśnie tak jest z pleśnią. Nie widać jej. Ale ona jest.

Jo Nesbo, Pragnienie

Pozwólcie, że przeliczę za was. Książka kosztuje w Norwegii około 170 zł.

Ropa ma się skończyć około 2050 roku i nikt nie wie co dalej, ale póki co Norwegia ma się dobrze. Ledwie tydzień temu Norwegowie przeskoczyli Duńczyków w rankingu szczęśliwości. Mają doskonałych literatów i wyśmienitych narciarzy. Mają sprawnie funkcjonujące państwo opiekuńcze, które przykrywa bezdomnych kocem zamiast przeganiać ich z ławek. Jak Norwegowie sami twierdzą, czerpią większą radość ze wspólnych doświadczeń niż z dóbr materialnych. Ale pensja minimalna wysokości 160 koron za godzinę i tradycyjne hytta, czyli górskie chatki letniskowe, do których mogą uciec od pracy, raczej w tym szczęściu nie przeszkadzają.

Na koniec kilka dodatkowych tipów dla turystów.

1. „Krzyku” Muncha nie ma w Muzeum Muncha. Jest w Muzeum Narodowym. Tam go szukajcie. Ponieważ był już kilkukrotnie kradziony, wisi za szybą i ma swojego prywatnego strażnika.

2. Na tej stronie możecie sobie sprawdzać, czy dzisiaj w danym mieście Norwegii będzie szansa na zorzę polarną. Jest to wielki pic, bo światła miasta przeważnie i tak brudzą niebo, ale można się ponakręcać.

 

3. Do Norwegii nie warto brać gotówki. Norweg pieniądzem analogowym gardzi. Przed wyjazdem kupiłem sobie kilka tysięcy koron, wyliczywszy uprzednio, ile to na hotel, ile na przejazdy, ile kieszonkowego. Okazało się najpierw, że automat od biletów na zbiorkom nie łyka banknotów. Aplikuj kartę albo spierdalaj. Ewentualnie przyjmie monety, ale gdzie na stacji metra rozmienisz pięć stów na tyle monet, żeby kupić sobie bilet dobowy za 90 koron? Potem chciałem zapłacić szczupłym plikiem banknotów w hotelu, to Pani spojrzała na mnie, jakbym wyrwał te pieniądze narkomanowi za działkę heroiny i zażądała dwóch tysięcy na depozyt. Wymiękłem i zapłaciłem kartą. Nawet automat z batonikami monety nie toleruje i każe sobie przytknąć plastik. Pan w spożywczaku od niechcenia pieniądz nieelektroniczny przyjmie, ale nie dotknie. Musisz mu go wrzucić do takiej maszynki, która zaraz rozmieni go na drobne. Ogólnie każdy, kto w Norwegii płaci gotówką, jest z miejsca podejrzanym typem, bo normalni ludzie płacą kartą. No kurde, na ojczystej ziemi też jest mi tak wygodnie i złote polskie w fizycznym sensie prawie już wyeliminowałem ze swojego życia całkowicie, ale zagranico to ja tak jakoś nie ufam tym bankowym przelicznikom waluty, więc wolę zwykle wyjąć cash z kantoru po stabilnym kursie. Tym razem większość przywiozłem z powrotem do Polski i wymieniłem na złote polskie, czując się jak porobiony na Forexie.

5 komentarzy