O filmie „Get Out” (po polsku „Uciekaj!”, choć nasuwa się inne tłumaczenie) ktoś ładnie napisał, że gdzie temu horrorowi brakuje straszności, tam nadrabia nieustraszonością. Sam przebieg akcji może nie zaskakuje niczym prawdziwie oryginalnym, a jednak, poprzez niuanse, Jordan Peele pięknie rozwija tu świeży filmowy subgatunek. Horror społeczny. Bo najpotworniejsze rzeczy w „Get Out” dzieją się na długo zanim potwory zrzucają swoje maski porządnych obywateli klasy wyższej.

Get Out, eyes

Jest sobie taki pisarz Jonathan Carroll, swego czasu i z niewiadomych przyczyn popularny w Polsce. On też pisywał coś w rodzaju horrorów społecznych. Ucieleśnienie lęków przed skrajnie niezręcznymi socjalnymi interakcjami. Niezrozumiałe dla każdego, kto jest towarzyską cieszymordą i przy okazji uprzywilejowanym, pełnosprawnym, białym, heterokatolickim samcem męskim. Z jednej książki Carrolla, bodaj „Krainy Chichów”, zostało mi w pamięci takie mniej więcej zdanie złożone: „Kiedy idziesz chodnikiem i widzisz nadchodzącego z naprzeciwka czarnoskórego mężczyznę, to albo przechodzisz szybko na drugą stronę ulicy, albo nie przechodzisz, tylko po to, żeby nie wyjść na rasistę, a jeśli nie robisz ani jednego ani drugiego, to pochodzisz z jakiejś planety, o której nie mam pojęcia”. Nie wypaliło mi to oczu przy pierwszym czytaniu, czyli jakieś 15 lat temu, ot, normalna życiowa obserwacja dla kogoś wyrośniętego w mocno monoetnicznym środowisku. Banalny rasizm tego tekstu walnął mnie w czapę dopiero jako białego turystę w jakiejś czarnej dzielnicy zagranico. Autor wypowiedzi po prostu założył, że jego grupa odbiorców składa się z samych białych śnieżynek, które bez problemu odniosą się do opisanej sytuacji.

Brak inkluzywności, brak odniesienia. To w ten sam banał rasizmu wpadają te inne niewinne płatki śniegu, może jeszcze nie zbanowani na Facebooku, ale na razie obsobaczeni przez część współużytkowników. Zadziwieni, że kogoś zniesmaczyły żarty, które przecież w ich kumplowskim gronie są na porządku dziennym. Produkujący swoje kocomoły o terrorze politycznej poprawności. Bo przecież oni nie są rasistami, przecież nie zakładają na głowy prześcieradeł, to niedorzeczne. Nie chcieliby od razu bić i unicestwiać, przecież tylko mówią jak jest, czyli jak zawsze słyszeli, że jest. „Nawet Murzyn by się tego nauczył”, opierdalał kiedyś kogoś jeden wykładowca ma moim wydziale, po czym złapał się za usta, jakby chciał zatrzymać słowa w powietrzu, przypomniawszy sobie o czarnoskórej studentce w pierwszym rzędzie. Jego przynajmniej na taką refleksję było stać.

Niekoniecznie głosowaliby na Trumpa czy na Le Pen, nie strzelaliby do imigrantów z broni ostrej, bo to już przesada. Oni po prostu nigdy nie nauczyli się rozmawiać z nikim, kto nie jest ich dokładną kopią. To właśnie o nich jest „Get Out”. I o horrorze, który dzieje się w głowie kogoś o odmiennej charakterystyce, wrzuconego w takie towarzystwo.

Get Out

Chris jedzie z dziewczyną na pełne wypieszczonych trawników przedmieście, żeby poznać jej rodziców i ich znajomych. On czarny, oni wszyscy bielsi od dupy polskiego narodowca po turnusie nad Bałtykiem. „Czy wiedzą, że jestem czarny?”, pyta z obawą przed wyjazdem Chris. „Tatełe i Mamełe takie rzeczy nie obchodzą, weź chillax, starzy są spoko, dwa razy głosowali na Obamę”, nie uspokaja go partnerka. Horror Chrisa zaczyna się od dzwonka do drzwi. Niby wszystko wydaje się okejka, „Od kiedy nadziewasz moją córkę?”, zwyczajny czit czat, jak to z nowym teściem. Ale niezręczna dziwność nie odpuszcza. Papa powtarza, że głosowałby na Obamę trzeci raz, gdyby mógł, a w oczach ma trotyl, matka patrzy, jakby była niezadowolona ze zbiorów bawełny, a czarna służba zachowuje się jak zaprogramowane roboty.

Cała rodzina śle wibracje jak „Dynastia” pomieszana ze „Strefą Mroku”, ale Chris włącza uśmiech, odpowiada grzecznymi monosylabami i internalizuje wrzask przerażenia. Także wtedy, kiedy pojawiają znajomi mamy i taty, obmacują go, komplementując dorodny okaz, pytają jak to jest być czarnym i czy to prawda, te historie o wielkich murzyńskich penisach. Cały ten setup mógłby rozwinąć się w kierunku niezręcznej komedii towarzyskiej, ale nie z perspektywy bohatera, którą tu przyjęliśmy. On już wtedy zastanawia się, czy preparują go właśnie na handel niewolników czy planują rytualnie spalić, ale wciąż się uśmiecha, bo to przecież niedorzeczne pomysły. Oczywiście, jak to w horrorze, rzeczywistość kręci kółka wokół jego obaw.

Get Out

„Get Out” to film z aktualnym tematem społecznym, którym jest nie tyle rasizm, co udawanie, że nie ma rasizmu. Bo Obama był prezydentem, bo All Lifes Matter, bo przecież nikt nie zakłada prześcieradeł na głowę i nie plądruje czarnych sąsiedztw z pochodniami. A on tkwi tam, jak zamalowana pleśń, za tymi wypieszczonymi trawnikami, za tymi uśmiechniętymi zdjęciami profilowymi. Jednym z największych truizmów jest stwierdzenie, że media potęgują lęki społeczne. „Szczęki” wyludniły plaże, przez „Autostopowicza” kierowcy zaczęli przyspieszać na widok pieszych przy szosie, „To” zniszczyło biznes dla klaunów i tak dalej. Czy więc film Peele’a zatruwa dyskurs, pogłębiając rasowe napięcia w tak krytycznym momencie przemian społecznych? Przeciwnie, właśnie teraz jest szczególnie potrzebny. Sprzedaje ciekawy punkt odniesienia. Niebycie rasistą musi być czymś więcej niż tylko wstrzymaniem od aktywnego ataku. Warto zacząć na przykład od budowania komunikacji na czymś innym niż rasowe różnice.

Moc filmu Peele’a ujawnia się nie tam, gdzie absurdalne zwroty akcji, ale tam gdzie widownia odnajduje odbicia własnych doświadczeń. Reżyser inspirował się wyraźnie „Żonami ze Stepford” i w taki sam sposób zaatakował problem rasowy, jak tamten filmu kwestie genderu. Po sukcesie „Get Out” zapowiada już kolejne trzy horrory socjologiczne, a w tym politycznym klimacie nie powinno mu zabraknąć tematów.

Dodaj komentarz