Chciałbym, żeby recenzenci muzyczni porzucili już poszukiwania nowych Beatlesów. Może nawet przestali w ogóle używać tej analogii, która często ma tyle sensu, co porównywanie narodu chińskiego do Bruce’a Lee. Ale jeżeli już komuś taka łatka pasuje, to zespołowi Cage the Elephant.

Cage the elephant

To jasne, że w generacji millenialsów nie można odtworzyć zjawiska socjokulturowego, jakim byli w pokoleniu boomersów Beatlesi. Kiedy wszystko na rynku rozrywki jest dostępne na zawołanie, żadna piosenka nie spowoduje już u nikogo odruchu zdejmowania majtek przez głowę na koncercie. Ponadto intertekstualność została podstawowym narzędziem kultury. To znaczy, że wszystko jest tworzone i odczytywane jako punkt odniesienia do czegoś innego. Zawsze bazuje na kontestacji, dekonstrukcji, cynicznym obśmianiu albo nostalgii do starszych tworów kulturowych. Prawie nigdy na afirmacji czegoś zupełnie uniwersalnego.

Nawet rozpady bandów nie robią na nikim żadnego wrażenia, bo basiści, perkusiści, gitarzyści, nawet wokaliści, to są w grupach muzycznych etaty do zapełnienia. W razie kłótni można szybko przeprowadzić rekrutację uzupełniającą, bo to band jest zazwyczaj brandem, a nie jego partycypanci. Znacie wy w ogóle jakiś młody zespół, którego imiona członków są kanoniczne jak apostołów w Biblii?

Cage the Elephant, zespół nieznany chyba nikomu, kto muzyki słucha tylko z YouTube’a, zarabia jednak na to porównanie. Nie dlatego, że brzmi trochę jak melodie Beatlesów (bo kto nie brzmi), ale dlatego, że podobnie w swoich tekstach kanalizuje te bardzo uniwersalne rzeczy. Próbuje „okiełznać słonia”.

cage the elephant

Chodzi o słonia w pokoju. Sprawy, które wszyscy wyczuwają, wszyscy rozumieją, ale nikt o nich nie rozmawia wprost, tylko zasłania się żelazną formułą „co słychać, wszystko w porządku, a u ciebie”. Kiedy tyle innych piosenek jest właśnie takim mówieniem „Imma ok”, unikaniem spojrzeń, small talkiem, awanturniczą gawędą, abstrakcją albo przeciwnie – rozpaczliwym wylewaniem siebie na kozetce psychoanalityka – kawałki Cage the Elephant są odpowiednikiem szczerej rozmowy. Takiej, którą odbywasz z kimś najwyżej kilkanaście razy w życiu. Chyba taka właśnie szczerość przyciągała do Beatlesów.

Bez rozżalonej dosłowności „Chryzantem złocistych” ani rzewnych metafor o sercu wyrywanym z piersi, jak u polskich raperów, ale każda płyta bandu to inny rodzaj szczerości. Lubię „Melophobię” z 2013 roku za piosenkę „Cigarette Daydreams” o infantylnym pierwszym zauroczeniu, które mimo swojego bezsensu robi człowiekowi imprint, niewidzialny tatuaż na całe życie.

Jeszcze bardziej lubię album „Tell Me I’m Pretty” i powracam do kawałka „Too Late to Say Goodbye„, który cechuje się czymś, co umieją tylko zdolni artyści. Kreatywną obróbką rozczarowania.

Deep down we both knew you were trouble by design
And the echo of my mother’s words, „baby don’t you play with fire.

To takie pomysłowe, a zarazem głęboko osobiste. Porównać swój życiowy zawód z miłością piromana do ognia.

Dodaj komentarz