Człowiek jest jak czołg wyposażony w mózg. Myli się co do ludzi, jeszcze zanim ich spotka, jeszcze kiedy planuje spotkanie; potem myli się w trakcie spotkania; a na koniec wraca do domu, opowiada o spotkaniu osobie trzeciej i myli się po raz kolejny. Ponieważ inni mylą się z reguły tak samo co do nas, cały proces komunikacji jest jedną wielką fatamorganą, porażającą farsą błędnej percepcji. Cóż jednak mamy począć z tym paląco ważkim problemem innych ludzi, który wykrwawia się z przypisywanego mu przez nas znaczenia, nabierając w zamian znaczeń groteskowych, ponieważ marnie jesteśmy wyposażeni w zdolność wzajemnego postrzegania swoich wnętrz i niewidzialnych motywacji? Czy wobec tego każdy powinien zamknąć się w swoim domu, jak to czynią pisarze samotnicy, zasiąść w swojej dźwiękoszczelnej celi, aby tam wskrzeszać ludzi ze słów i udawać, że ci ludzie ze słów są bliżsi prawdy niż prawdziwi ludzie, których na co dzień kaleczymy swoją ignorancją? 

Philip Roth, „Amerykańska sielanka

 

Three billboards outside ebbing missouri

Przed czym ostrzega pisarz? Przed perspektywą pisarza, który tworzy obraz ludzi z własnych przeświadczeń, a nie prawdziwych motywacji. Czemu mylimy się co do ludzi? Bo natychmiast widzimy w nich archetypy. Archetypy pomagają poskładać sobie świat jak puzzle, a w sztuce tworzą emocjonalny plan gry. Takie didaskalia – że tu publika uwalnia łzę, bo matka zamordowanej córki walczy o prawdę, a tu publika wygraża gniewnie pięścią, bo szeryf bumeluje zamiast ścigać przestępców. Tam publika głośno już gardłuje „Buuuuu!”, bo gliniarz rasista i brutal wszedł na scenę, cały na biało i zalany w piździec, a tam publika skanduje, bo ręką bożą dokonuje się poetycka sprawiedliwość. Scenarzysta filmu „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” pokazuje, jak rozkosznie nieprzewidywalna i interesująca staje się historia, kiedy tylko wywalimy z niej wszystkie archetypy i zastąpimy ludźmi, którzy z natury są nieracjonalni i nieobliczalni jak pierwiastek z zera.

Subwersja znaczy w sztuce przesunięcie pierwotnego znaczenia. Coś z wierzchu wygląda i pachnie znajomo, ale ostatecznie kieruje w zupełnie inną stronę; rozsypuje emocjonalny plan gry. Świetni w takim wywalaniu na pysk archetypów byli już bracia Coen. Przytoczmy klasyk, również z Frances McDormand w brawurowej roli, czyli „Fargo”. Zaczynamy tam z bezwzględnymi geniuszami zbrodni, którzy szybko okazują się tylko bezwzględnymi kretynami. Naprzeciw staje im przebiegła śledcza z dużego miasta, która szybko okazuje się tylko najzwyklejszą panią policjantką z kajetem i długopisem. Kilka zmian i już nie wiadomo, czego się w tym układzie sił spodziewać, dlatego finał tego filmu tak mocno zapada w pamięć. Pani policjantka zatrzymuje rzeź, uchodzi z życiem, chwyta przestępców, a na koniec nie wpada w ogóle w pete-es-de, jak do żółtodzioba przystaje, ale wraca do domu na kolację, a dzień roboczy puentuje opowieść męża z zawodów wędkarskich. Po prostu. Ludzie zaskakują. Nie myślcie, że coś o nich wiecie. Tak samo w „Trzech billboardach”. Myślicie, że coś wiecie, ale nikogo (#nikogo) nie obchodzą wasze oczekiwania.

Three billboards

Matka ofiary brutalnego gwałtu i morderstwa sięga po ostatni środek zaradczy wobec skrajnej bezradności, tytułowe trzy fifne billboardy, którymi wygarnia szefowi lokalnej policji bierność. Z tym, że kiedy mieścina obraca się przeciwko niej, chwyta się znacznie bardziej ekstremalnych narzędzi wyrazu, trwoniąc naturalną sympatię widza. Oskarżony o bezczynność szeryf odkrywa karty i rozbraja szczerą intencją; nawet jego protegowany posterunkowy Dybek, oddelegowany do archetypu policyjnej brutalności, ostatecznie zawodzi przedsądy.

Skojarzył mi się najpierw jeden z najbardziej zapomnianych filmów oscarowych tego wieku, czyli „Miasto gniewu”. Tam też chodziło niby o wywracanie archetypów. Z tym, że nazbyt to było wszystko symetryczne. Policjant rasista postawiony pod ścianą znajdował odkupienie, poprawny świętoszek padał ofiarą własnych stłumionych uprzedzeń i tak dalej. W „Trzech billboardach” akcja przebiega gwałtowniej, targana impulsami, a to ją czyni prawdziwszą. Tu naprawdę potrafi zaskoczyć każda pojedyncza interakcja, w której czułość zastępuje gniew albo przebaczenie zastępuje potępienie. Ludzie mogą was zaskoczyć, wiecie?

three-billboards-outside-ebbing-missouri-sam-rockwell-woody-harrelson

Powraca tu rzadki motyw, który bardzo mnie w filmach ściska za ośrodek empatii. Wszyscy ci absolutnie niedoskonali, odrażający czasem bohaterowie, na jakimś etapie próbują postąpić właściwie. Dodzwonić się do swojej wyizolowanej cząstki człowieczeństwa i nawiązać kontakt na nowo. Wcale nie oznacza to ich moralnej rehabilitacji, oznacza tylko, że są znacznie bardziej skomplikowanym tworem psychicznym niż początkowo sądziliśmy i warto to zważyć przed perorowaniem wyroków. Dlaczego to ważne? Bo funkcjonujemy w coraz bardziej binarnej rzeczywistości, której binarność narzuca medialny komentarz, reprezentowany tu przez tytułowe trzy fifne billboardy.

Zadumajmy się przez chwilę nad tym, jak przyswajamy dziś wiedzę o świecie. Jedno zdanie informacji, jedno zdanie komentarza i masa nadbudowy. „Policjanci przez 48 godzin bezprawnie więzili nastolatka. Czy to nie potworne?”. „Prezydent wypiera się kontaktów z Rosją. Czy to nie bezczelne?”. „Celebrytka wpłaca milion dolarów na ofiary wichury. Szlachetne, prawda?”. Żadnego kontekstu, żadnych niuansów. „Zgwałcona i zabita, żadnych winnych. Jak to możliwe, szeryfie?”.

Wszyscy chcemy jak najszybciej przeskoczyć do konkluzji i moralnego osądu. Wszystko i wszystkich podzielić na be i cacy. Chcemy, żeby świat, jak puzzle, pięknie składał się w spójny obrazek. Niejednoznaczność i wątpliwość zawieszają nam system. Dlatego „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” są takim świetnym, moralnie niejednoznacznym moralitetem na binarny wiek.

Three billboards

Na koniec filmu główni bohaterowie stają przed najdramatyczniejszym wyborem swojego życia i w dojrzały sposób zgadzają się co do zdania, na które w binarnej rzeczywistości stać bardzo niewielu. „Nie wiem, zdecydujemy po drodze.”.

Dodaj komentarz