Jeżeli nie umiesz jednym słowem określić, o czym jest utwór, to znaczy, że go nie rozumiesz albo że jest o niczym. Ta książka, co ją kazali czytać w szkole, nie jest o Rusku, który zabija babcię, bo nie ma na czynsz, ale o odkupieniu. Ta nuda nie jest o gościu, który udaje Krzyżaka i zabija się na końcu, tylko o honorze. Ten serial, który oglądacie, jest o smokach i zabijaniu zombie, ale właściwie to o historii. Avengers jest o czym niby? Wydaje się, że o trykotach, supermocach, walce ze złem, o tym, że przyjaźń to magia i innych klituś-bajduś, ale jednak o czymś bardziej ludzkim i znajomym każdemu dorosłemu, bo o porażce.

[To chyba oczywiste, ale ostrzegam, że pod obrazkiem mogą być spoilery]

natasha_in_avengers_endgame

Dear Mr. Fantasy play us a tune, something to make us all happy

Po bardzo dobrym prologu pojawia się logo Marvela, ale zamiast triumfalistycznej nutki przygrywa mu Eric Clapton. „Panie Fantazjo, zagraj nam numer, coś na otuchę, cokolwiek, żeby nas wyrwać z tego mroku…”. „Dear Mr. Fantasy” to piosenka o eskapizmie, czymś niemal tożsamym z mitem superbohaterskim. Gatunek istnieje po to, żebyśmy mogli się pocieszać fantazją o pogonieniu szkolnych dręczycieli i pijanego ojczyma laserem z oczu, tymczasem przez pierwszą godzinę w kinie zastanawiałem się, czemu zbiera mi się na płacz.

Już wszystko dobrze, aj aj, nic się nie stało. To taki rodzaj performatywu, zaklęcie magiczne, które działa na dzieci zgubione w supermarkecie i sportowych kibiców. W świecie dorosłych nie działa. Że wszystko wróci na swoje miejsce, to za mało. Nie wystarczy podmienić zdechłego chomiczka na żywego. Nie ma „nic się nie stało”. Porażka wyżera dziurę w duszy, trauma odpuszcza, ale nie znika. Możemy wpaść pod lód i przeżyć, ale zaczniemy bać się łyżew. Możemy zreperować szczękę po pobiciu, ale zostanie nam nieufność wobec ludzi. I tak dalej. Możemy po pięciu latach naprawić błąd, ale kto nam zwróci te pięć lat? Dlatego ikoniczna scena pt. „Nie czuję się zbyt dobrze, Panie Stark” wyżyma łezkę, nawet kiedy wiemy doskonale, że „wszystko wróci na swoje miejsce”. Obok realnych konsekwencji, tak zwanego stanu rzeczy, mamy emocjonalne konsekwencje. Eskapistyczne fantazje ignorują istnienie emocjonalnych konsekwencji (to ich istota, herosa nic nie rusza), „ale nie my”, jak powiedziałby Kapitan Ameryka.

Może to dziwne, ale „Avengers: Endgame” przypomina oglądanie „Pokoju”. Tego z Brie „Captain Marvelous” Larson, nie z tego z Tommym „James Franco” Wisseau. Tam też jest moment, w którym „wszystko wraca na swoje miejsce” i zbrodniarz zostaje ukarany, ale nie jest to wcale moment rozwiązania akcji poprzedzający szczęśliwe zakończenie, a ledwie kulminacja pierwszego aktu. Cała reszta filmu opowiada o psychologicznych skutkach wydarzeń z początku. Zaskakująco, jak na superbohaterski blockbuster, „Koniec gry” też więcej czasu poświęca „czuciom” bohaterów niż ich akcjom. Fabuła jest tu niedorzeczna. Spróbuj ją w literalny sposób opowiedzieć komuś, kto nie jest w temacie, a w połowie drugiego zdania złapiesz się za głowę. A jednak, przez pierwszą godzinę filmu zbiera mi się na płacz, bo to wszystko wydaje się prawdziwe. Nie ma nic prawdziwszego od porażki i jej emocjonalnych konsekwencji.

Avengers Endgame group shot

But not us.

Rozmowy o popkulturze mnie męczą. Prowadzą je najczęściej doktorzy logiki scenariuszowej z profesorami podróży w czasie, a dziura fabularna jest podstawową jednostką wartości filmu. Tak więc jedyna ciekawa rzecz, jaką przeczytałem o Avengersach, dotyczy właśnie ich porażek. Quasi-finałowy odcinek sagi uwydatnia najsilniejszą stroną marvelowskich bohaterów, którą zawsze były ich niepowodzenia. Dyspozycja zaklęta w tytule, to Avengersi, nie Prewentersi. Kluczową sceną pierwszego crossovera MCU jest zabójstwo agenta Kulsona (jego durnego zmartwychwstania w telewizji kinowy serial na szczęście nigdy nie przyjął do wiadomości). Nasi bohaterowie właśnie zawiedli swojego największego fanboja i ta porażka zostaje zrecyklowana w paliwo fabularne trzeciego aktu. Najlepsze sceny z „Ultrona” to z kolei te, które prawie wylądowały na podłodze montażowni, czyli przegrupowanie na ranczu po porażce w pierwszym starciu. Tak, porażka to niby stały element monomitu, fabularnej bazy każdej opowieści, ale zwykle w kinie popularnym, choćby w nowych „Star Wars”, ta część jest pretekstem dla przesunięcia zwrotnicy akcji i wprowadzenia genialnego planu B, nie sercem historii.

Marvel jest znany ze swojej fabularnej sztancy, ale zarówno „Infnity War” jak i „Endgame” mają zupełnie oryginalną strukturę. Ten pierwszy, choć robi to incognito, traktuje swojego antagonistę jak protagonistę. Z perspektywy Thanosa „Wojna bez granic” nie kończy się cliffhangerem, ale rozwiązaniem akcji. „Koniec gry” zachodzi dalej w odwracaniu oczekiwań i zabija wielkiego złego w pierwszym kwadransie. Przez resztę filmu prawdziwym przeciwnikiem naszych bohaterów jest ich własna porażka. Quest przypomina więc sklejanie stłuczonego wazonu, odtwarzanie przypadkiem skasowanej magisterki ze strzępów notatek. To antyklimaks, ale jaki łatwy do odniesienia!

Mainstreamowość kina superbohaterskiego zawdzięczamy po części podejściu Nolana (choć Shyamalan z „Niezniszczalnym” mógł przecierać tu szlaki). „Mroczne rycerze” uciekają śmieszności patosu, dbając o realizm reakcji otoczenia na nierealistyczną akcję. Dramatyzm finału marvelowskiego serialu, oprócz sztuczek z arsenału Nolana, polega równie mocno na sile przywiązania do bohaterów i wiązań między samymi bohaterami. Można to sprowadzić do banalnej receptury. Nakreślić bohatera w superbohaterze. Nie kupilibyśmy podróży w czasie bez glutenowej depresji Thora ani ofiary Nataszy bez jej smutnej kanapki z masłem orzechowym. Wzrusza nas ewaporujący Spider-Man, bo obserwujemy go oczami Tony’ego Starka. Ich desperacki uścisk nawiązuje do ich niezręcznego uścisku z początku „Spider-Man: Homecoming”. Ostatnie pożegnania bohaterów poruszają, nie dlatego, że są zaskakujące, ale dlatego, że przygotowujemy się do nich od dawna.

tony stark wrist pain foreshadowing

Tony od trzech filmów pociera ramię w bólu. Foreshadowing zakończenia.

Porażka przywraca cnoty, które sukces odbiera. Przybliża nam bohaterów w superbohaterach. Koniec gry nie oznacza dla nich tylko pogonienia łobuza laserem w oczach, ale rehabilitację. Po 11 latach i 20 filmach usłanych niepowodzeniami Kapitan Ameryka, celebrując każdą pauzę, wypowiada wreszcie najsłynniejszy marvelowski catchphrase, a z głośników wybrzmiewa ta pominięta w otwarciu triumfalistyczna nuta. Brie Larson w „Pokoju” wygrywa dopiero wtedy, kiedy spogląda w oczy swojej traumie i postanawia iść naprzód. Podobnie jak Brie Larson i Avengersi w „Endgame”. I to jest najładniejsze zakończenie, jakie można sobie wymarzyć.

Dodaj komentarz