Miliarderzy są, bez cienia wątpliwości, najbardziej uciskaną mniejszością. Stanowiąc mniej niż 1% ogólnoświatowej populacji, nie mają, prócz przywódców wszystkich krajów świata i wyborców Korwina, żadnych naturalnych sojuszników w społeczeństwie. Bojownicy społecznej sprawiedliwości wezmą pod swoją obronę każdą dyskryminowaną grupę społeczną, ale nie nich. Co powinniśmy zrobić? Słać myśli i modlitwy, to oczywiste.

succession sukcesja

Choć tyle się mówi o pozytywnej reprezentacji w mediach, jedyni miliarderzy w popularnej kulturze to psychopaci rekreacyjnie polujący na ludzi w zaciszu prywatnych posesji, przychlasty niekompetentne w dziedzinie sznurowania własnych butów, nieskalani dniem pracy kokainiści i frustraci obsikiwani przez gwiazdy porno w pościelach Hiltona. Przecież to nie może być prawda, prawda?

Żadnych współczesnych opowieści o etosie prezesa stawiającego własne biurko pośrodku hali produkcyjnej, żeby być blisko bijącego serca firmy. Żadnego Scrooge’a spędzającego święta z Bobem Cratchitem. Gdzie jest szlachetny Blake Carrington… dobra, zapędziłem się, nigdy nie oglądałem tego serialu i nie wiem, czy ktokolwiek był w nim szlachetny, wybaczcie asumpcję.

Serial „Sukcesja” z HBO jest wspaniały, ponieważ nie robi absolutnie nic, żeby przełamać ten stereotyp. „Sukcesja” to coś między komediodramatem Szekspira a reality show o Kardashianach, w którym śledzimy rodzinę magnata prasowego a’la Rupert Murdoch i jej dynastyczne rytuały, ten obcy gatunek ludzi w ich naturalnym ekosystemie, jak piękne egzotyczne zwierzęta zza weneckiej szyby. Alexandria „OK BOOMER” Ocasio-Cortez wysunęła tezę, że społeczny opór przed walką z oligopolem karteli miliarderów istnieje jeszcze tylko dlatego, że normalny człowiek nie jest sobie w stanie, nawet na wysokim poziomie abstrakcji, wyobrazić, ile to jest miliard dolarów. „Sukcesja” daje pojęcie.

Jeden z moich ulubionych jutuberów wrzucił ostatnio tubkę o, ehm, semiotyce języka w „Sukcesji”. O tym, jak słowa w ustach bohaterów nie mają znaczenia, są tylko tym, co „wypada powiedzieć”, szaradą, kulturowym kodem, fasadą, kurtuazją. Można by rozwinąć tę myśl. Nie tylko słowa, ale też akcje bohaterów „Sukcesji” nie mają żadnego znaczenia z ich punktu widzenia. Fakapy, które dla normików jak my, oznaczałyby koniec świata, a przynajmniej kariery, są dla nich półgodzinnym bólem głowy, bo wystarczy, jak mówi piosenka, jeden telefon do tatusia i będzie po wszystkim.

Czytałem kiedyś wywiad z Donaldem Gloverem, w którym nie dowierzał, że jego serial oglądają biali ludzie, bo do czego ci mieliby się w nim odnieść? Taka „Sukcesja” znowu przekonuje mnie, że różnice klasowe silniej definiują społeczeństwo niż rasowe i narodowe. Doskonale rozumiem, co znaczy być spłukanym w dniu wypłaty, jak Earn z „Atlanty” i jak wydatki rosną nieproporcjonalnie do dochodu, kiedy trzeba zadbać nie tylko o siebie, a życie rodziny prasowego magnata a’la Rupert Murdoch jest mi bardziej obce niż obca cywilizacja. Ci ludzie w symulacji życia, pozbawieni groźby konsekwencji, wszystkich społecznych hamulców poza strachem, że tata wypisze z testamentu. Co ciekawe, obserwuję ich bardziej z pomieszaniem fascynacji i obrzydzenia niż z zazdrością, bo nawet ci nieco bardziej sympatyczni bohaterowie „Sukcesji” to nie są osoby, z którymi znaleźlibyśmy chociaż jeden wspólny temat w trakcie podróży windą przez 10 pięter.

succession sukcesja serial HBO

W rodzinie z „Sukcesji” najstarszy syn jest największym kretynem, który nie przepracował dnia w swoim życiu, bo zawsze może poprosić ojca o przelewik na 100 miliona, które wyda na zasuszony penis Napoleona, produkcję sztuki swojej wynajętej dziewczyny i zostanie trochę na życie, który zaczyna swoją swoją kampanię prezydencką od odmowy płacenia uciskowych podatków, za którą to odmowę nie czekają go żadne konsekwencje, bo przecież, c’mon, jeden telefon od tatusia i po sprawie. Środkowy syn akurat pracuje, analizuje, kalkuluje, podejmuje ważne decyzje. Praca to stresująca, więc dla odstresowania syn potrzebuje kokainy, ketaminy i cokolwiek lekarz nie zalecał bezpośrednio. W tle przewija się jakaś żona, jakieś dzieci, ale to nieistotne, przecież mają wszystko, czego potrzebują. Córka, może idealistycznie, może hobbystycznie, może tylko na złość tacie, romansuje politycznie z demokratycznymi politykami w stylu Berniego Sandersa, ale wyskakuje z ich auta przy pierwszej szansie na porobienie rodzeństwa i błyśnięcie przed autorytetem rodzicielskim. Najmłodszy syn to naturalny impotent, którego viagrą jest poniżenie. Pracę oczywiście ma, dyrektor generalny czegoś, strategię biznesową opiera na mówieniu rzeczy odwrotnej od swojego starszego brata. Ale wiecie, co jest piękne w byciu miliarderem? Możesz stracić 10 milionów przez głupią decyzję biznesową, ale po zaokrągleniu nadal masz więcej niż miliard i wszyscy myślą, że jesteś genialny biznesmen, bo przecież miliarda nie masz z powietrza.

Wreszcie ojciec rodziny z „Sukcesji”, potężny magnat prasowy. Pożyczy synowi 100 miliona od ręki, oczywiście. Ale kiedy pyta najbliższych o przyszłość firmy, rozpoczyna się ta przedziwna gra psychologiczna i ktokolwiek zostaje poproszony o szczere zdanie w temacie, poci się jak dziurawa rynna, zachodząc w głowę, co prezes chce od niego usłyszeć, jak się nie narazić. „Sukcesja” wydaje się zbyt śmieszna, zbyt przekoloryzowana, zbyt grubymi nićmi szytą satyrą, żeby być jeszcze wnikliwym studium tyranii i alienacji. Tylko, cholera, dlaczego mam śmiałe przeczucie, że na wszystkich spotkaniach rad nadzorczych największych spółek, także wszystkich partyjnych naradach, rozmowy przebiegają, co do jednego chrząknięcia, dokładnie tak samo?

Dodaj komentarz