Dlaczego przestaliśmy śnić o kosmosie
16-02-2017Jak to możliwe, myśleliście próbując złapać telefonem ostrość na białej kropce Księżyca, że dotąd człowiek nie postawił stopy na Marsie, skoro żyjemy w przyszłości? Czasach szalonego technologicznego postępu. Złotym wieku nauki.
Może to dlatego, że wcale nie żyjemy.
Co jeśli przeciwieństwo jest prawdą? Złoty wiek nauki to ładny frazes z Discovery Channel, ale naprawdę to nawet nie stagnacja, tylko technologiczny regres.
Pomyślmy. Księżyc? Przestali odwiedzać pokolenia temu. Człowiek, który miał ostatnią taką okazję zmarł niedawno na starość. Załogowe misje ma Marsa? Ciągle science fiction. Tak zwana „rocket science” nie zmieniła się wielce od półwiecza. Cała presja ku temu wyparowała. Czarne dziury i inne tajemnice kosmosu? Czarna magia. 1/10 Amerykanów wierzy, że Ziemia jest płaska (uwaga, post-prawda – nie dane badawcze!). Nawet samoloty wokół tej Ziemi latają wolniej niż 40 lat temu, od kiedy uziemili Concorde’a. Z czym do ludzi, panie. Andy Borowitz miał o tym kiedyś wyśmienity żart w „New Yorkerze”.
Historycy studiujący archiwalne zdjęcia sprzed dekad doszli do wniosku, że w USA na jakimś etapie historii wierzono w naukę.
Co się stało? Cóż, po pierwsze wyścig kosmiczny wygasł razem z wielką kłótnią o długość fiutów między amerykańskimi i radzieckimi bossami, czyli wyścigiem zbrojeń. Po drugie to. Skocznia narciarska ze słupków na wykresie ilustrującym budżetowanie NASA. Na obniżce podatków ucierpiał aspekt życia, który zawsze ubożeje pierwszy, kiedy przychodzi do zaciskania pasa. Nauka. Rozwój nauki podporządkowany zasadom ekonomii fiksuje na punkcie konceptów wydajności, efektywności, optymalizacji i miniaturyzacji. Możemy zapisać dane z trzech milionów ludzkich mózgów na główce od szpilki i obesłać je wkoło planety w skrawki sekundy. Procesory pokładowe mogą obliczyć prawidłowy kąt lądowania na komecie, ale rakieta, w której mielibyśmy zamknąć te procesory razem z człowiekiem, nie poleci dalej niż poleciałaby 50 lat temu.
Jeśli zapytacie uczonego inżyniera o największe technologiczne przełomy ostatnich trzydziestu lat, a ten będzie ogarnięty, to prawdopodobnie wspomni coś o pracach nad nanotechnologią. Ale to też wymowne, że zamiast o nowych planetach śnimy o elektronicznych bakteriach. „Think Big” to ładne hasło, ale w kontrze do niego myślimy dzisiaj bardzo małymi kategoriami. Możemy się łudzić, że daleko w kosmos zabierze nas kiedyś hobbystycznie genialny miliarder jak Elon Musk, ale jemu jako biznesmenowi zawsze bardziej opłacalny będzie reality show na Ziemi.
Ale dobra, miało być o książce, a od pięciu akapitów rzucam slajdy i wykresy, jak profesor, który odkrył wreszcie włącznik do projektora…
W swojej monumentalnej (ponad 1000 stron w wydaniu papierowym) epopei postapo „7EW” mistrz współczesnego hard sci-fi Neal Stephenson kreśli nienachalną paralelę destruktywnych zmian klimatycznych na Ziemi i postawy ludzkości wobec nich. A także kilka bardziej oczywistych relacji między nauką, polityką i ekonomią.
Co by było, gdyby do końca świata pozostały niecałe dwa lata? W pierwszym zdaniu książki Księżyc rozpada się na siedem części, jak w słabej wersji „Wehikułu czasu” z 2002 roku. W tym wypadku jednak nie z naszej winy. Zbłąkana czarna dziura zakrada się do satelity od ciemnej strony, powodując jego implozję (co teoretycznie w naszym Wszechświecie może się wydarzyć w każdej chwili). Ludzkość reaguje w typowy dla siebie sposób, zasypując internet zdjęciami siedmiu nowych ciał niebieskich na granatowym atłasie nieba. Hashtag moon, hashtag boom. Do czasu, kiedy astrofizyk celebryta, bardzo ewidentnie wzorowany na Neilu deGrasse Tysonie, ogłasza że przez najbliższe 600 dni kawałki Księżyca będą zderzać się ze sobą jak grudki w blenderze, zwiększając swoją liczbę wykładniczo. Aż wreszcie spadną na Ziemię, zabijając wszystko co żyje i czyniąc planetę niezdatną do zamieszkiwania przez kolejne 5000 lat. W skrócie przejebane.
Co teraz? Oh, humanity. Ludzkość nie ucieknie w inną nasyconą tlenem atmosferę, bo nikt nie zainstalował dla nas uprzejmie tunelu czasoprzestrzennego jak w „Interstellarze”. Nie terraformujemy Marsa, bo nie mamy nawet technologii, żeby tam dolecieć, a dwa lata to za mało, nawet gdyby wszystkie inne asapy świata odłożyć na rzecz tego projektu. Naprędce sklecony zostaje plan „Arki w chmurze”. Przetrwanie rodzaju ludzkiego ma zapewnić przygnębiająco mały ułamek populacji zamknięty razem z zamrożonym materiałem genetycznym w kosmicznych puszkach wielkości kontenerów, zawieszonych na orbicie blisko Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, jak pszczoły przy ulu. Choć wzorowana na intryganctwie Hilary Clinton i egotyzmie Sary Palin książkowa Pani Prezydent Stanów Zjednoczonych, w porozumieniu z resztą przywódców świata, angażuje w plan wszystkie ziemskie zasoby, to bardziej niż realną perspektywą ocalenia projekt staje się opium dla skazanych na wymarcie Ziemian. Z odsieczą próbuje przyjść nie kto inny jak właśnie geniusz miliarder Sean Probst, niezbicie wzorowany na Elonie Musku. Jednak jego koncepcja misji przetrwania, z całą swoją ambicją, okazuje się tyle samo heroiczna, co ryzykowna i nieprzemyślana, akceptowalna tylko w warunkach desperacji. Zostajemy skazani na technologię kosmiczną znaną od czasu pierwszych programów Apollo.
W pierwszym akcie śledzimy schyłek Starej Ziemi. Ciąg przewidywalnych społecznych reakcji na Armagedon. Wyparcie, histerię, akceptację, wreszcie wielkie zaangażowanie w podtrzymanie płomyka nadziei. Neil Stephenson wie, o czym pisze, trochę na wyrost zakładając, że my też wiemy. Dlatego dziesiątki stron jego książki wypełnia nauka i technika. Nie zawsze tak przystępnie rozbita i wytłumaczona jak w „Marsjaninie” Andy’ego Weira, w którym sympatyczny narrator prawidłowo traktował nas jak przedszkolaków poznających świat i czasem przeplótł swoje pozyskiwanie wodoru z wody jakimś dżołkiem. Nieraz fascynująca jak epigenetyka, w miarę zrozumiała jak proces oczyszczania powietrza wodorotlenkiem litu, a czasem mglista i nużąca jak konstrukcje krabochwytów i kąty wejścia. Puentą dla technożargonu okazuje się jednak zawsze stosownie emocjonalny kopniak w żołądek. Kiedy na finiszu pierwszej części powieści następuje Dzień Zero, „Kamienny Deszcz” zmiata nas prawie jak pozostawioną na powierzchni Ziemi większość ludzką.
Drugi akt spędzamy z ocalałą resztą ludzkości w kosmicznych puszkach. Zaskakująco szybko i na przekór pokładanym w nim nadziejom, powstałe tam nowe społeczeństwo bardziej niż załogę ze „Star Treka” zaczyna przypominać pasażerów pociągu w „Snowpiercerze”. Tropem tego dzikiego surwiwalizmu docieramy do kolejnego emocjonalnego momentu książki, w którym kryptyczny tytuł nabiera wreszcie sensu, a większy zamysł wychodzi na wierzch. Cały los ludzkości sprowadza się do jednej dramatycznej decyzji, a jej detale odbiją się jak klątwa na kształcie przyszłych pokoleń.
Widziałem opinie, ze w „7EW” brakuje sympatycznych czy choćby wyrazistych bohaterów. Faktycznie, gdybyście mieli napisać szkolną charakterystykę któregokolwiek z nich, zacięlibyście się na pierwszym zdaniu. Ale to bez znaczenia, kiedy bohaterem zbiorowym jest tak naprawdę cała ludzkość i w każdej skrzętnie opisanej sytuacji łatwo postawić się samemu. Wymieniona już kluczowa scena domykająca drugi akt prezentuje się jak diatryba o ludzkiej naturze, zrymowana z epilogiem. Egoizm i małostkowość mierzą się z trudnymi pytaniami o większe dobro i pochmurnie dalekosiężne cele.
W trasie promującej książkę Neal Stephenson mówił, że antyutopie SF zbrzydły mu, kiedy stały się oddzielnym gatunkiem filmowym w bibliotekach VOD. Przestały być filozoficznym ostrzeżeniem, stały rozrywką. Zamiast przestrzegać przez społeczną dezintegracją, totalną formą rządu i wyniszczaniem planety, co wyraźnie już nie działa, lepiej zaprezentować podręcznik przetrwania. Pozytywny przykład. Dlatego w „7EW” elementy postapokaliptycznej dystopii mieszają się z pokrytą nieuniknionymi skazami utopią. W trzeciej części powieści przeskakujemy z akcją 5 tysiącleci naprzód (z racji, że ten element fabuły jest wspominany w każdej recenzji, a nawet rewersie książki, pozwalam sobie nie traktować go jako spoilera) i oglądamy zorganizowane społeczeństwo silnie skupione na odbudowie planety. Tam Stephenson podkreśla różnicę w technologicznym myśleniu starego (czyli naszego) i nowego społeczeństwa:
W dekadach poprzedzających Dzień Zero mieszkańcy Starej Ziemi koncentrowali się na tym, co małe i miękkie, a nie duże i twarde, i stworzyli cywilizację kruchą i wątłą pod względem infrastruktury materialnej, za to zdumiewająco wyrafinowaną w dziedzinie sieci komunikacyjnych i oprogramowania.
Ta kruchość to rezultat krótkowzrocznego myślenia, bo w biznesie ważny jest szybki zwrot przy możliwie niskim nakładzie. Nauka i technologia natomiast nie działają jak pomysły na biznes. Nikt z okrzykiem „Eureka!” nie wpada nagle w wannie na przełomowe rozwiązanie, ściągając na siebie uwagę inwestorów. Prawdziwy postęp technologiczny to niestety góra do nieba usypywana z garści żwirku, a nauka to żmudna metodyka próby i błędów.
Stephenson, miast ludzkość karcić, nienachalnie wskazuje rozwiązania, chwaląc przy tym zresztą siłę ludzkiej natury i wolę przetrwania. Teraz potrzebujemy tylko, aby te najlepsze cechy nie objawiały się jedynie w ekstremalnych sytuacjach.
Książkę „7EW” Neala Stephensona możecie zaklepać sobie tutaj.
1 Comment