Logan is gone, baby
05-03-2017Seria filmów o X-Menach jest jak trop z serialu familijnego. To zdolne, ale niesforne dziecko zatroskanych rodziców. Raz zaskoczy szóstką w szkole, a potem wda się w bójkę, złe towarzystwo, narkotyki i wszystkich rozczaruje. Wydawało się, że X-Meni wrócili na fantastyczną drogę, kiedy zaskakująco zręcznym chirurgicznym cięciem naprawili wszystkie własne fakapy w „Days of Future Past”, ale potem był powrót do tandetnej pstrokacizny i zajeżdżonych motywów w „Apocalypse”. Gdyby „Logan” miał być zamknięciem całego cyklu (wiemy już, że nie będzie), znowu byliby odkupieni. Ostatnie wejście Rosomaka to zagranie na najwyższą notę. To jest „The Dark Knight” tej serii. Egzekutywy, którzy odważyli się popchnąć ten ryzykowny scenariusz na produkcję, najwyraźniej przypomnieli sobie po co istnieją filmy. Żeby opowiadać angażujące historie.
Hugh Jackman i Patrick Stewart grają swoje postacie w „X-Menach” od 17 lat. Dłużej niż aktorzy w operach mydlanych. Dzieciaki urodzone w roku premiery pierwszego filmu serii mogą już na legalu obejrzeć w kinie dozwolonego od lat 17 „Logana”. Sama ta myśl trochę marszczy czoło. Jeśli liczyć skrupulatnie wszystkie cameos, film Jamesa Mangolda jest dziewiątym występem Jackmana w roli Rosomaka. W kanonie filmów superbohaterskich podobnym zaangażowaniem może pochwalić się tylko Downey Junior, który latem po raz ósmy odtworzy Tony’ego Starka. Taki ekranowy przebieg Wolverine’a przekłada się na kawał emocjonalnego bagażu do udźwignięcia w tym filmowym pożegnaniu najbardziej lubianego mizantropa wśród superbohaterów. Już wiadomo, że Stewart i Hugh Jackman rzeczywiście „zostawili najlepsze na koniec”. Nawet jeśli nie czujecie wcale a wcale przywiązania do tych bohaterów, „Logan” powinien obronić się jako samodzielna opowieść pobrzmiewająca finalizmem. Składa ręce do oklasków, przeszywa dreszczem, ściska za tchawicę, wreszcie kraje serce wpół, ale zostawia okruch nadziei. Dokładnie tak jak ekranowe pożegnanie powinno.
Ten piękny film to owoc kilku odkrywczych wniosków, do których doszli producenci i reżyser. Pierwszy zawdzięczamy „Deadpoolowi”. Po sukcesie wygłupów Ryana Reynoldsa okazało się, że filmy dla dorosłych też mogą zarabiać pieniądze. Że kilka odważnych decyzji fabularnych i staromodne okrucieństwo zadziałają na widza ożywczo i zrobią większe wrażenie niż walące się wieżowce i laserowe strumienie tryskające w niebo. Do prezesa wytwórni i inwestorów dotarł wreszcie stosowny brief. Ktoś uznał, że warto, aby postać, która ma w knykciach sześć adamantowych pazurów, zaczęła ich używać zgodnie z przeznaczeniem. Patrosząc abdomeny i penetrując mózgi.
W „Loganie” bryzga krew, latają flaki, ale ważniejsze odkrycia twórcze wiążą się już bardziej z konstrukcją fabularną niż stylistyką. Waham się przed nazwaniem go najlepszym filmem o superbohaterach tej dekady tylko dlatego, że tak bardzo różni się od wszystkiego, co dzisiaj kojarzy się nam z kinem superbohaterskim. Wydaje się, że w całym tym podgatunku najważniejsze aspekty to fanserwis (czyli popychające się nawzajem kosztem fabuły „smaczki” i nawiązania) oraz rozbudowywanie uniwersum. James Mangold wszystko to ze swojego filmu wywala. Wreszcie opowiada historię, która ma początek, środek i koniec. Nie przerywa napisów końcowych zajawką „Deadpoola” albo „X-Force”, tylko pozwala wybrzmieć ostatnim słowom, a sile finalnego ujęcia rozejść się po sali. To doświadczenie, którego bardzo brakowało mi w tego typu kinie, od kiedy Nolan skończył ze swoim Batmanem.
James Mangold przypomniał sobie, że w opowiadaniu historii chodzi też o to, żeby bohaterów pchać naprzód. Coś powinno zawsze narastać. Stawki powinny piąć się w górę. Apogeum „braku stawki” była walka Logana i Deadpoola-Niedeadpoola w „Wolverine: Origins”. 10 minut naparzania się nieśmiertelnych kolesi, którzy fizycznie nie są w stanie zrobić sobie żadnej krzywdy. Coś jak oglądanie strzelaniny z pistoletami na wodę. Dla porównania: Logan i przyjaciele próbują w jednej scenie „Logana” sforsować samochodem ogrodzenie w ucieczce przed złolami. W innym filmie może przejechaliby jak przez kartony, ale u Mangolda metalowa siatka oplata ich jak sardynki na połowie. Tak ta fabuła zakotwiczona jest w rzeczywistości. Z lekceważenia komiksowej narracji czyni się tu nawet istotny plotpoint, kiedy Hugh Jackman faktycznie chwyta do ręki komiks o „X-Menach” i mówi „To wszystko nie tak. W naszym filmie ludzie umierają”. I rzeczywiście umierają. Stawki są prawdziwe.
Kolejna sprawa, której nie można przemilczeć, to społeczny kontekst. W tych podłych czasach szukamy w każdej fikcji mesjanistycznego komentarza na temat rzeczywistości, często na wyrost. W fabule „Logana” chodzi o to, żeby małą uchodźczynię z zamkniętego obozu, którą amerykańskie służby uznały za śmiertelne zagrożenie, przetransportować do bezpiecznego azylu. Do Kanady. Bardziej bezpośrednie w przekazie są już tylko biuletyny informacyjne. W historie o X-Menach od samego początku była wpisana nieco koślawa społeczna alegoria. Profesor Xavier jako Martin Luther King, Magneto jako Malcolm X, dość oczywiste skojarzenie. Problem z tą metaforą jest taki, że strach ludzi przed mutantami, które nie zawsze potrafią kontrolować swoje zabójcze moce, jest dość uzasadniony. Tyle, że lęk nie powinien uzasadniać podłości.
O ile w „Loganie” istnieją jakieś paralele, to są już bardziej dojrzałe, subtelne i na miejscu. W tym gorzkim połączeniu „Ludzkich Dzieci” i „Little Miss Sunshine”, Logan, Charles Xavier i zagrana fantastycznie przez małą Dafne Keen Laura, prują przez Amerykę niedalekiej przyszłości, która cała wygląda jak Juarez albo przedmieścia Detroit. Ścigani przez ludzi, którzy lęki przed mutantami chcą rozgrywać na własną korzyść. Z każdej sceny wybrzmiewa jedna smutna myśl. Sen Profesora X jest martwy. Nasi bohaterowie już przegrali. Jeśli jest jakaś nadzieja, to jest w dzieciach, których umysły można ocalić. Po przeprosinach za stan tego padołu, który dziedziczą.
„Logan” znajduje drogę między dwugodzinnymi gifami Marvel Cinematic Universe a dokuczliwym patosem DC. Niespodziewanie, to droga klasycznego westernu z brutalną i surową stylistyką produkcji lat siedemdziesiątych. Myślę sobie o tym filmie przez pryzmat dwóch piosenek. „I hurt myself today. To see if I still feel. I focus on the pain. The only thing that’s real” z pierwszego trailera. W takim momencie zaczynamy – na schyłku i z bohaterami, którzy nie mają już o co walczyć. Nic oprócz bólu nie jest prawdziwe. Drugi spowinowacony z filmem utwór Johnny’ego Casha to wesoła piosenka o końcu świata „The Man Comes Around”. Kiedy rozbrzmiewa z kinowych głośników, wiemy już, że bohaterowie jednak mieli, o co walczyć i że będą mieli za co umierać. „Logan” nie okazuje się wcale filmem o odkupieniu, to takie banalne. Raczej o przetrwaniu, nadziei wydzierającej z heroicznych opowieści i ucieczce od nihilizmu w czasach apokalipsy.
Aż chce się zanucić na cześć Logana jeszcze jedną bohaterską piosenkę. „A real human being. And a real hero…„.
Dodaj komentarz