Wrażliwość kulturowa epoki transhumanizmu
10-04-2017Przestaliśmy rozmawiać o filmach. Wiecie, o tym co reżyser chciał powiedzieć, czemu tak poprowadził fabułę i co to dla mnie oznacza. Namiętnie za to rozmawiamy o rozmawianiu o filmach. Czy raczej wokół filmów. Metadyskusje zamiast dyskusji. Wiecie, o tym ile gwiazdek, ile procent. O tym jak to ktoś pięknie zaorał, pozamiatał w recenzji. O tym co aktorka zrobiła albo powiedziała poza planem. Co tweetnęło się komuś. Przypadkiem lub celowo. Co było w scenie po napisach i w trailerze przed filmem. O tym, że w komiksie było inaczej. Że zatrudnili tego aktora zamiast tamtego i jak oni mogli. Tak sobie myślę, próbując znaleźć do czytania cokolwiek ciekawego o „Ghost in the Shell„, a trafiając wszędzie tylko na te same wojownicze frazesy o whitewashingu. Więc robię to samo co reszta. To dopiero brak wrażliwości.
Zwykle przestaję czytać tekst, kiedy natknę się na poważnie użyte hasło „polityczna poprawność”. To czerwona flaga, przeważnie oznacza że autor nie ma nic mądrego do powiedzenia. Kiedy to słyszę na żywo, przewracam oczami i przestaję słuchać. Jest 2017 rok i naprawdę można już nazywać rzeczy po imieniu. Na przykład „odrobina wyczucia” albo „niebycie smutnym chujkiem”. Reakcjoniści wyklęci walczący z polityczną poprawnością z jednej strony, z drugiej roztrząsanie dosłownie wszystkiego pod kątem społecznej niesprawiedliwości i nadreprezentacji, a większość ludzi chciałaby w spokoju przejść środkiem. O co coraz trudniej.
Ja omijam tę dyskusję, bo naprawdę chciałbym przeskoczyć już do tego post-rasowego społeczeństwa, w którym można sobie pozwolić na machnięcie ręką. W którym internet nie produkuje dziesięciu terabajtów cyfrowego gówna zlepionego z literek i obrazków z powodu czarnego szturmowca, latynoskiego Spider-Mana i kobiet Pogromczyń Duchów. Ale w którym też strażnicy rewolucji nie muszą rzucać filmu w zlew, bo nie zdaje testu Bechdel albo biała aktorka gra w nim robocopa z japońskiej mangi. To takie przyjemnie naiwne spojrzenie oczyma dziecka. Kiedy byłem mały i oglądałem „Bill Cosby Show” w Polonii 1, to nie był dla mnie nigdy serial o czarnej rodzinie, tylko o amerykańskiej rodzinie, w której najbardziej obce i fascynujące było to, że ich dom nie miał korytarza, tylko wchodziło się prosto do salonu (jak zresztą w każdym serialu o amerykańskiej rodzinie). Dopiero potem wszystko się skomplikowało.
Ale rozumiem, nie wprowadza się merytokracji tam, gdzie trwa sztucznie wytworzona i utrwalana przez kulturę nierówność. Stąd konstrukcje społeczne jak affirmative action i inne mechanizmy wyrównywania szans. Stąd oburzenie na mało różnorodną paletę kolorystyczną bohaterów w masowej kulturze, kopiującej przestarzałe schematy. Czuję tę krytykę wybielania obsady, kiedy fabuła filmu wlana jest w krzywdzącą foremkę wzorca wyższości jednej kultury nad drugą. Kiedy Tom Cruise musi zostać „Ostatnim Samurajem” i ratować Japończyków a Matt Damon bronić Chińczyków za „Wielkim Murem” przed wielkimi jaszczurami, bo tylko z bohaterem w tym samym kolorze zidentyfikuje się docelowy widz. Tylko jemu może być przypisany pierwszy plan i psychologiczne tło, a reszta postaci wyszła z worka stereotypów. Czarny kumpel z życiową poradą, mistyczny Azjata, który zna wszystkie sztuki walki. Rozumiem niesmak związany z takim zawłaszczaniem kultury i taką stereotypizacją, tyle że sprawa z „Duchem w pancerzu”, w którym społeczeństwo jest nie tyle post-rasowe, co niemalże już całkiem post-humanistyczne, od początku wydaje się bardziej zniuansowana i ciekawsza.
„Ghost in the Shell” z 1995 to mocno filozoficzna rozkmina o istocie człowieczeństwa, ale trochę też opowieść o Japonii, która po traumie wojen światowych ucieka od rzeczywistości i daje głębokiego nura w technologię. Minęły 22 lata (ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że więcej lat dzieli cię od premiery filmu Oshiiego niż od czasu jego akcji) i koncepcje transhumanizmu przesunęły się w lewo na myślniku dzielącym sci i fi. „Ghost In The Shell” z 2017 dzieje w mieście molochu jak Mega City z „Dredda”, groteskowo upstrzonym reklamami (bardziej jak miasto z „Transmetropolitan” niż z „Blade Runnera”), choć jednocześnie niepokojąco wyludnionym. A opowiada – uproszczonym językiem masowego akcyjniaka oczywiście – o alienacji w przytłoczeniu rzeczywistością tego miasta i próbie samookreślenia. „Co sprawia, że ja to ja?” Moja fizyczność, płeć biologiczna, rasa, pochodzenie, seksualność? W tym świecie to wszystko pancerze. Do wymiany, do korekty, ulepszenia. Wspomnienia, ambicje, marzenia? To tylko dźwięki, szumy. Do edycji, do wymazania, do skopiowania. Jakie są więc zręby własnej definicji? Przy dzisiejszej nośności tematów polityki tożsamościowej, to powinny być ciekawe pytania. Fakt, że zostały zasypane ciężarem castingowej kontrowersji rozczarowuje tym więcej, że to nie film o relacjach rasowych ani nawet o relacjach międzyludzkich. Raczej o relacjach z samym sobą.
Przemyślenia głównej bohaterki na ten temat przypominają może pogadanki Harry’ego Pottera z Tiarą Przydziału, ale parkują przy jakiejś konkluzji. Bieżące decyzje i wybory. Świadome działanie i zaniechanie działania. Także uszanowanie decyzji innych (kwestia informed consent podnoszona jest tu wielokrotnie). To mają być punkty graniczne między człowiekiem a cyborgiem.
„Ghost in the Shell” to pierwszy odcinek serii, która pewnie nie powstanie, choć mogłaby jeszcze ciekawie te wątki drążyć w kontekście nastoletniej dekady XXI wieku. W kontekście społeczeństwa przesyconego technologią przekraczającą geograficzne granice i fizyczne bariery, zatomizowanego społeczeństwa duchów w pancerzach, dla których tożsamość kulturowa i samookreślenie stały się codzienną obsesją.
Dodaj komentarz