Islandia jest obcą planetą
08-10-2017Kraina wiecznej zimy za Murem. Rodzinna planeta Felicity Jones z „Rogue One”. Lodowcowa planeta Matta Damona z „Interstellar”. Zalana wodospadami planeta z pierwszych ujęć „Prometeusza”. Wszystkie te miejsca istnieją naprawdę. Na Islandii. Może nie znajdziecie tam rzeczywiście elfów albo Białych Wędrowców, ale na pewno armię japońskich blogerek modowych, najpiękniejsze okoliczności przyrody i ukojenie. I wszystko inne, czego szukacie.
Odwrócenie perspektywy. Tyle czasem wystarczy, żeby odgracić umysł. Siedziałem kiedyś w tramwaju w stanie rannego otępienia. Patrzyłem, jak za oknem krople rzęsiście przygnębiającego deszczu uderzają w wielkie kałuże. Wtedy wymyśliłem sobie, że to nie napełniające się wodą dziury w asfalcie, ale małe, ciepłe, bulgoczące sadzawki na czarnej powierzchni obcej planety. Naturalny fenomen. Przez chwilę wszystko stało się bardziej magiczne i intrygujące. Zmiana perspektywy, klucz do niezabicia się z nudów. I oto stoję w gorącym punkcie Ziemi, na styku dwóch płyt tektonicznych. Patrzę na parę gotującej się wody, uciekającą przez szczeliny w glebie jak przez otwory w gwizdku czajnika. Na kałuże wrzące jak zawartość garnca na kuchence. Na wrzątek tryskający co kilka minut na wysokość bloku mieszkalnego, przy okrzykach nieustannego podziwu z ust stłoczonych wokół jego źródła ludzi. Prawdziwy naturalny fenomen. To właśnie Islandia. Inna perspektywa, obca planeta. Miejsce, gdzie możesz odnaleźć siebie, jak Walter Mitty. Jak to napisała Weronika Murek: gdzie przyjeżdżasz, żeby pobyć chwilę w samotności i potrzebujesz do tego towarzystwa.
***
ULTIMA THULE
Ze wszystkich kierunków świata, najbardziej lubię latać do Skandynawii. Mam wrażenie, że tam mają prawdziwe powietrze, a u nas jakąś wytłaczaną z kominów imitację atmosfery. Na Islandię leciałem z lekką chrypą i kaszlem po jakiejś niedokończonej infekcji, obawą i saszetką Theraflu na wszelki wypadek. Wracałem z oczyszczonymi płucami i nonszalancką pogardą dla szalika. Kraj czystego powietrza, czystej wody i czystej energii. Po prostu przetyka synapsy i regeneruje duszę. Jedyny smutek na Islandii jest taki, że nawet z półrocznym urlopem trudno byłoby odkryć wszystkie jej tajemnice i objechać wszystkie miejsca, które trzeba zobaczyć.
Przy populacji jak z Bydgoszczy, rozmieszczonej na powierzchni wielkości połowy Polski, braku transportu publicznego i słabo wciąż rozwiniętej infrastrukturze, samochód jest praktycznie jedyną opcją zwiedzania Islandii. Z najtańszej wypożyczalni na całej wyspie odbieramy więc przy lotnisku auto, które okazuje się trochę poobijaną przez kapryśną pogodę, kilkunastoletnią Toyotą z blisko pół miliona kilometrów na liczniku. SAD Cars brzmi nazwa wypożyczalni i jej asortyment wygląda adekwatnie do nazwy. Cichym charczeniem wóz ogłasza gotowość do swojej tysięcznej, a naszej pierwszej wyprawy w głąb krainy lodu i ognia, więc ruszamy w drogę. A droga prowadzi zawijasami przez osobliwe krajobrazy, surowe a piękne. Wkoło czarne kamienie otulone wyraziście zielonymi porostami, gdzieniegdzie pocięte żwawymi strumykami. Pamiętacie czeską grę internetową pod tytułem „Samorost„? Wyszły tego chyba trzy części. Trzeba było w niej rozwiązywać różne zagadki, prowadząc ludzika po zawieszonej samotnie w kosmicznej próżni skale porośniętej mchem i skąpą roślinnością. To moje pierwsze skojarzenie z widokiem za szybą auta. Eteryczne melodie Sigór Ros roztaczają się same w głowie. Chce się ciągle przystawać na poboczu i chłonąć tę godną kosmosu inność, ale nie ma czasu. Za dużo jest do odkrycia.
***
POTWÓR Z BŁĘKITNEJ LAGUNY
Może Duńczycy są Kanadyjczykami Europy, ale w takim razie Islandczycy są Kanadyjczykami Skandynawii. Dobroduszność i beztroska, którą można odebrać jako naiwność. Pierwszą dużą atrakcją, której chcemy doświadczyć jest Blue Lagoon, kompleks źródeł termalnych w Grindaviku, akurat blisko lotniska. Znacie z interwebsów tę mapkę pod tytułem „Gdybyście mieli zobaczyć tylko jedną rzecz w danym kraju…”? Błękitna Laguna jest na niej właśnie pierwszym „must see” Islandii, więc naturalnie turyści gotują się w jej wodach gęsto jak homary w kociołku. Jej bliskość zwiastują kłęby pary wodnej, które wytaczają się z potężnych rur jak wata cukrowa nawijana na patyk maszyny pracującej na wysokich obrotach. Mijając błękitne wersje demo gorących źródełek, zbliżamy się do końca ogonka kolejki, który zgodnie z zapowiedziami jest długi, tylko podejrzanie się nie przesuwa. Po prawie półgodzinie dreptania w miejscu wśród nerwowych, wielojęzycznych głosów wieży Babel, widzimy, że z budynku wychodzi typowy Gunnar. Obwieszcza, że przez godzinę nie było prądu, pod prysznicami ciemność i ziąb, nikt nie mógł wyjść ani wejść. Ale już zadzwonili i naprawili, więc jest spoko.
Jest spoko na Lagunie, jak w gigantycznym jacuzzi na imprezie u jakiegoś zarozumiałego licealnego futbolisty, który ma zasobnych starych. Po kilku minutach w zagęszczonej minerałem, błękitnej wodzie włosy na głowie prawie pokrywają się szronem, ale dupę grzeje przyjemne 39 celsjuszy, więc wieczornego przymrozku nie czuć, dopóki utrzymujemy zanurzenie do poziomu szyi. W cenie biletu można pokryć sobie twarz jakąś lepką breją, która zmieni lico w marmurową gładź, a za dodatkowy hajs pić driny przy barku. Termy z planów ojca Rydzyka to przy tym ocynkowana wanna w gierkowskim mieszkaniu. Wszystko super, do czasu aż trzeba się wynurzyć i przebiec w zimnicy kilka metrów do prysznica i w termicznym szoku zaczyna się obijać w środku czaszki melodia z „Titanica”. Obowiązkowe doświadczenie.
Google Maps przywodzi nas do pensjonatu o późnej godzinie 21:30. Biuro z recepcją już dawno zamknięte, frontowe drzwi też, ale wisi na nich kartka z moim imieniem. „Drzwi z tyłu budynku są otwarte, klucz do waszego pokoju jest w drzwiach, supermarket znajdziecie za rogiem, miłego popytu”, mówi gościnnie kartka. W ośrodku martwa cisza. Mam wrażenie, że gdyby przyjechali tu na weekend trzej studenci, wypili pięć piw, narobili trochę hałasu, dwa razy głośniej zaśmiali i poszli spać o północy, to w następny poniedziałek lokalne gazety opisałyby to na pierwszej stronie, cytując wstrząśniętych sąsiadów. Islandczycy, Kanadyjczycy Skandynawii.
***
PIEŚŃ LODU I OGNIA
Przy temperaturze powietrza około rześkich pięciu stopni typowy islandzki przybytek przywita was wyłączonym ogrzewaniem i otwartym oknem w toalecie. Poza tym wszystko ładnie schludnie, ale w łazience czeka jeszcze jedna niespodzianka, którą przewodniki pomijają. Zapach siary. Kiedy na wulkanicznej Islandii odkręcasz ciepłą wodę nad zlewem, dosłownie rozstępują się wrota piekieł. Każdy kurek z czerwonym kółkiem jest jak osobisty barek szatana. Kraj najpiękniejszy na świecie, wolno opadające klapy w kibelkach to demokratyczny standard, ale niestety każdy prysznic to zgniłe jajo w powietrzu. Dlatego podobno wszyscy Islandczycy wyewoluowali do mycia zębów w stopionym lodzie.
Drugiego dnia zamierzamy objechać Złoty Krąg, najpopularniejszą islandzką trasę wycieczkową. Pierwszy na drodze jest skalisty park Þingvellir. Ważne miejsce z punktu widzenia historii i gegry. Tu pierwszy raz zebrał się islandzki parlament. Tu wyspa wybiła się na niepodległość. Tutaj płyta tektoniczna, na której mieszkamy, dotyka północnoamerykańskiej. Tutaj też często przyjeżdża ekipa „Gry o tron„, żeby filmować okolice Winterfell.
Wygląda przyjemnie odludnie, ale środkiem kanionu płynie rzeka turystów. W tłumie wyciągam więc tablet i próbuję zaimprowizować fotkę na wzór bloga Fangirl Quest. Serialowy kadr na tle faktycznej miejscówki, pomysł podchwycony na Kulturą w płot. Wypada niemożliwie lamersko z głębią ostrości, a poza tym szukanie właściwego kawałka skały i mchu to zajęcie na pół dnia, które pozostawiam większym nerdom. Sprzęt chowam z lekką żeną i wolę posłuchać jak wodospady trzaskają w kamienie.
Złoty Krąg gra tylko te bardziej „cywilizowane” rejony Westeros. Sceny z dalekiej północy za Murem, gdzie rzadko zapuszcza się Nocna Straż, rozgrywają się na również dalekiej środkowej północy Islandii, dokąd dotrzeć może tylko auto terenowe rozmiarów monster trucka. W ramach jednodniowej wycieczki z Reykjaviku da się jednak zobaczyć górę, którą Ogar dojrzał w ogniu w ostatnim sezonie i która posłużyła za tło najbardziej spektakularnej sceny całego serialu – starcia smoków z Nocnym Królem. Tym widowiskowym miejscem jest Kirkjufell (Kościelna Góra) na półwyspie Snæfellsnes w zachodniej części kraju. Jeszcze trochę dalej na północnym zachodzie możecie odwiedzić wioskę Djúpavík, która pojawi się w „Lidze Sprawiedliwości” w roli rodzinnych stron Aquamana. Tu znajdziecie fajną mapę różnych filmowych lokalizacji na Islandii, niestety niezaktualizowaną o ostatnie dwa sezony „Gry o tron” czy nowe „Gwiezdne wojny”.
Kolejny punkt – gejzery, geologiczny fenomen, charakterystyczny dla kilku miejsc na Ziemi. Ich bliskość zwiastuje nasilony zapach przegotowanych jaj. Siara w powietrzu. Już kilka kroków od parkingu w tym miejscu, między kamykami na ścieżce przeciska się siwa para, co uświadamia, po jak gorącym, niestabilnym terytorium stąpamy.
W każdym z gejzerów można się ugotować żywcem w kilka sekund, ale wrzący teren ogrodzony jest tylko linką na wysokości kolan z ostrzeżeniem. Większość z nich to małe, bulgoczące oczka wodne, ale w centrum uwagi jest Strokkur, narodowa duma. Tłum otacza jego barierkę jak scenę na koncercie gwiazdy. Wszyscy czekają w napięciu na ten jeden popisowy numer. Nie ma odliczania, nie ma regularnych odstępów między wyziewami, jak u smoka w Krakowie, to się może wydarzyć w każdej sekundzie. Trzeba wytrwale stać i czekać z okiem przyklejonym do aparatu, żeby uchwycić ten moment. Błyskawiczny anons pod postacią nasilonego bulgotu z wnętrza ziemi i jest. Epicki wytrysk. Ludzie wiwatują. Za każdym razem. Nikt tak jak Strokkur nie wzbudza dzikiego entuzjazmu, prezentując za każdym razem tę samą sztuczkę. Nawet Dwayne Johnson.
***
BARANY – ISLANDZKA OPOWIEŚĆ
Fakt z przewodnika. Na Islandii żyje dwa razy więcej owiec niż Islandczyków. Owce i barany pasą się przy drogach albo leniwie wylegują w skąpych promieniach słońca prześlizgujących między chmurami. Na drogach co rusz ktoś zatrzymuje się z nagła, żeby zrobić im zdjęcie tuż za płotem. Płochliwe owce odwracają się wtedy do delikwenta dupami, a krnąbrne barany ustawiają bokiem w pozycji defensywnej.
Turyści traktują Islandię jak wielki skansen. Przydrożne farmy jak kolejne okazje do zdjęć, jakby wystawione tylko na pokaz dla nich. Jak bardzo ich pokazowe życie różni się od codzienności hodowców owiec można się przekonać w popularnym wśród festiwalowych snobów i torrentowych hipsterów filmie „Hrutar” („Barany – Islandzka opowieść„). To spersonalizowana ekranizacja jednej z największych tutejszych tragedii narodowych. W 2015 roku u jednego z baranów w północnym regionie kraju wykryto trzęsawkę. W efekcie całe stada musiały zostać wybite, a życia miejscowych hodowców legły w gruzach. Not a photo opportunity?
***
CZY WODOSPAD GULLFOSS JEST CZYNNY W WEEKENDY?
Na Islandii jest dwa razy więcej baranów niż Islandczyków. Jeszcze więcej jest gości. Głównie tych z Azji. Japonia, Korea. Jaki tam musi panować hype na Islandię. Połowa z turystów, mam wrażenie, to blogerzy i vlogerzy. Dziewczyny wpatrzone w obiektywy kamerek 4K na końcu patyków, zmierzają na wprost przepaści, z przejęciem relacjonując swoją niebezpieczną wyprawę siedemnastu obserwatorom. Modnie ubrane Japonki kręcą się na tle wodospadów jak gwiazdy Bollywoodu, pozują w wymyślnych stylizacjach na skraju klifów. Młodzi Japończycy namiętnie opowiadają o czymś do czarnych luster swoich smartfonów, pstryknięcia aparatów prawie zagłuszają szum hektolitrów wody rozbijającej się na głazach. Islandia jest dla turystów jak Westworld. Dzika kraina bez granic. Egzotyczna symulacja życia. Jak piszą autorzy bloga Icestory.pl w swojej ładnej, nostalgicznej książce „Szepty kamieni„:
Islandia pełna jest dwutygodniowych hippisów i hipsterów, którzy za niewielkie pieniądze udają się w podróż życia. Zamiast zapłacić za nocleg, wolą zapukać do nieznanych drzwi, jeść tylko to, co znajdą lub dostaną od innych, podróżować wyłącznie dzięki uprzejmości kierowców. W jakiś zdumiewający sposób na Islandii puszczają im hamulce, pozwalają sobie na łamanie wszelkich zakazów, zarówno formalnych, jak i wynikających z prostego poczucia przyzwoitości. Nawiedzeni „romantycy” potrafią wejść dosłownie wszędzie. Dają sobie przyzwolenie, by włamać się do obcego domku, spać i gotować posiłki w kościołach, myć się nago przy sklepowym murku.
Tak to rzeczywiście wygląda. Na drodze warto zachować dystans od każdego samochodu. Nigdy nie wiadomo, kiedy zatrzyma się nagle, bo kierowca nabierze ochoty, by nakarmić konika przy drodze.
PS. Tak, wodospad Gullfoss jest czynny całą dobę, siedem dni w tygodniu. To ostatni obowiązkowy punkt wyprawy po Złotym Kręgu. Jadąc dalej śladem filmowych krajobrazów, możecie jednak dotrzeć do Earl’s Peak, scenerii z zapomnianego już filmu science fiction „Niepamięć”.
***
SZTUCZNA MGŁA
Widziałem kiedyś taki śmieszny filmik udostępniony na jakiejś stronie podróżniczej. Islandczyk zrywa się z łóżka. Ścinając zakręt w korytarzu, biegnie przebudzić całą rodzinę wczesnym porankiem. Wyrywa ich z objęć snu, z frenezją nakazuje ubiór i zmusza do wyjścia na zewnątrz z wyjątkowej okazji. Wyszło słońce. Niefortunnie tylko na kilka minut. Zanim rodzina jest gotowa do wyjścia, słońce znika za chmurami. Pierwszego dnia tutaj zacząłem kumać. Pochmurność na przemian z deszczem i marznącym deszczem. Dziw, że ta wyspa jeszcze się nie rozpuściła cała w wodzie, jak tabletka musująca w szklance wody.
Między Reykjavikiem a miastem Selfoss, przez kilkadziesiąt kilometrów rozciąga się Strefa Mroku. Sceneria z kingowskiej „Mgły”. Między obłędnie zielonymi pasmami górskimi wiją się przepustowe rury odprowadzające parę wodną prosto do atmosfery. Urok ekologicznej energii geotermalnej. Para musi mieć ujście. Efektem jest mleczna mgła, którą trzeba zawsze przeciąć, jadąc do stolicy Islandii ze wschodu. Efektem są ponure chmury i mżawka spowijające Reykjavik co najmniej przez kilka godzin w ciągu doby. Osobliwa zona, przez którą strach jechać, a zarazem chce się zatrzymywać i wdychać tajemnicę.
***
UKRYCI LUDZIE
Fun fact: ponad połowa Islandczyków wierzy w elfy. Sprostowanie: ponad połowa Islandczyków dopuszcza możliwość istnienia elfów. Jest prawdą, że Administracja Dróg musiała zatrudniać swego czasu medium lobbystę do negocjacji z elfami, które nie zgadzały się budowę ekspresówek. Nieopodal Reykjaviku stoi Wzgórze Elfów. Miasto próbowało je wielokrotnie zagospodarować, ale zawsze na niedoszłej budowie zaczynały dziać się dziwne rzeczy. A to buldożer nie odpalał, a to stosowne kwity znikały z przyczep, a to budowlańcy się pietrali, słysząc głosy pod kamieniami. Jak pisze Michael Booth w „Skandynawskim raju”, jednej z najfajniejszych książek o Skandynawii, większość Islandczyków nie przyznaje się wprost do wiary w elfy, ale każdy coś tam słyszał, coś tam widział, kiedy był mały albo zna kogoś kto. Rozmawiałem na ten temat z ciocią. Śmiała się z niedowierzaniem. Odparłem jej, że Polacy wierzą w obraz z czarną Madonną, który spełnia życzenia, świętego, który pomaga znaleźć zgubione kluczyki od auta, diabła zmuszającego dzieci do zbierania cukierków 31 października i obronę terytorialną różańcem. Odfuknęła lekko obrażona, że to nie to samo.
Huldufólk, tak mówią na nich lokalsi. Ukryci ludzie. Mają mieszkać na omszałych wzgórzach, kurhanach, pod głazami. Mity łatwiej zrozumieć, jadąc przez Islandię nocą. Wtedy majestatyczne i kolorowe za dnia górskie pasma zmieniają się nie do poznania. Jak dumny król, który wyjmuje do snu sztuczną szczękę, zdejmuje tupet i staje się trwożącą mumią. Nocą islandzkie wzgórza zmieniają się w cienie gigantów, niepokojące czarne wycinki z nieba, otaczające drogę z obu stron. Czuć, jakby czaiło się tam coś dziwnego, czego lepiej nie drażnić.
Cały ten folklor jeszcze bardziej odrealnia Islandię w oczach turystów. Ci kręcą się u podnóży gór, faktycznie przeszukując kamienie, spodziewając się tam nie wiadomo czego. Przy turystycznych atrakcjach kręcą się Japonki z gumowymi elfimi uszami ze sklepu z suwenirami, ale tutaj to coś więcej niż wabik na gości. To ezoteryka. Po powrocie do Reykjaviku chcę zapłacić za pobyt, ale biuro pensjonatu ciągle jest zamknięte. Może gospodarze są zmęczeni pytaniami o to, czy wierzą w elfy. W drzwiach pokoju znajduję kolejną uprzejmą kartkę z moim imieniem. „Mamy nadzieję, że wszystko w porządku. W razie pytań dzwoń pod numer XX-XX-XX”. Wysyłam im smsa z pytaniem o płatność. Nie odpowiadają. W całym pensjonacie znowu martwa cisza. W supermarkecie za rogiem pustka, za wyjątkiem imigranta na kasie. Może twist tej historii jest taki, że to sami Islandczycy są Ukrytymi Ludźmi.
***
KIEDY RANNE WSTAJĄ ZORZE
Wybór terminu podróży na Islandię powinien zależeć od odpowiedzi na jedno zajebiście ważne pytanie. Które endemiczne zjawisko naturalne interesuje was bardziej. Dzień polarny, czyli idealne światło do fotografowania o północy, czy zorze polarne. Te drugie złapiecie w obiektyw tylko między wrześniem a kwietniem. Wiarygodne prognozy sprawdzicie na stronie vedur.is. Możecie też załadować na telefon aplikację Aurora, która powiadomi was o szansie na podejrzenie świateł północy. Późną jesienią i zimą to całkiem spora szansa.
Od zawsze chciałem zobaczyć zorze. Właściwie od obrazka w takiej zielonej książeczce o biegunie północnym, z serii przyrodniczej, którą miałem na półce za dzieciaka. Czy ten widok kiedykolwiek przestaje być niezwykły? Czy można się do niego przyzwyczaić? Czy Islandczycy z niesmakiem zasłaniają czasem okna, bo znowu światło zórz nie daje spać? A gdyby takie zwykłe chmury były meteorologicznym fenomenem, obserwowalnym tylko w Polsce i ściągałyby dla nich tłumy turystów? Mogę to sobie wyobrazić, bo chmury też bywają piękne, ale jednak ich pochodzenie jest cokolwiek przyziemne. Para wodna i tyle. A zorze polarne spadły na nas z gwiazd. Protony wyplute gniewnie przez burzliwe Słońce. Wędrują 150 milionów kilometrów, żeby wpaść w pole magnetyczne Ziemi, gdzie ustawiają się wzdłuż biegunów jak rozrzucone opiłki żelaza wkoło magnesu i podpalają gaz naszej atmosfery na zielono.
Widoku jak powyżej niestety nie doświadczyliśmy, to jedyne zdjęcie w tym wpisie ukradzione z neta. Chmur nad Reykjavikiem jest za dużo. Jednego wieczoru jednak w telefonie wyskakuje mi powiadomienie od Aurory, że w tej chwili mamy 30% szans na wypatrzenie zorzy. Jedziemy więc z nadzieją na cypel z latarnią morską Grotta Lighthouse, najbardziej oddalony od miejskich latarń punkt w mieście. Z aparatami na statywach czekają tam już inni łowcy zórz. Przez kilkanaście, może kilkadziesiąt minut wgapiamy się w magentowe niebo, po którym czasem obiecująco przewijają się jaśniejsze odcienie. Wymownymi spojrzeniami próbujemy zmusić naturę do cudu.
To chmury czy zorze?
Chyba chmury.
A teraz?
Nie wiem. Chyba ciągle chmury.
Jak zmrużysz oczy, to są jakby trochę zielone.
No trochę. Ale bardziej granatowe.
W końcu odjeżdżamy, zgadzając się, że to były bardziej blade zorze niż chmury. Bardziej wyrazista, ale efemeryczna aurora zaskakuje kolejnego dnia w drodze. Za oknem auta, na trasie szybkiego ruchu. Dzikie ogniki, mgławica świetlików. Jak ją opisać? Wpatrujcie się przez minutę w migoczącą żarówkę i zamknijcie oczy. Coś podobnego wyświetli się wam na powiekach. Zorza pulsuje w demonicznym tańcu przez kilkadziesiąt sekund i znika za chmurami.
***
REYKJAVIK NIGHTS
Jako część Skandynawii Islandia oczywiście musi mieć swojego mistrza kryminału, mimo że przez ostatnie 20 lat było tam mniej morderstw, niż w ostatnich pięciu książkach Jo Nesbo. Jednym z bardziej poczytnym pisarzy jest tutaj Arnaldur Indriðason. Jego powieści różni jednak od skandynawskich krewniaków mistyka. Motywy życia po śmierci, zjawy, jakaś ezoteryczna mgiełka. Mimo to najlepiej zapamiętałem z jego książek (kilka wyszło po polsku, najbardziej znana to chyba „Hipotermia”) zdanie o typowych islandzkich kościołach, które wyglądają jak wzniesione bardziej ku chwale betoniarek niż Pana Boga. Takie wrażenie sprawia Hallgrímskirkja. Odczapista betonowa iglica w centrum miasteczka, które składa się głównie z dwupiętrowych kolorowych domków. Góruje nad wszystkim jak pałac Odyna z Asgardu przed ozłoceniem.
Dumna stolica Islandii to taka cicha rybacka wioska z paroksyzmem gentryfikacji. Nieślubne dziecko Juraty i Los Angeles. Wzdłuż głównych ulic przytulne blaszane chatki przerobione na modne knajpki udające przytulne blaszane chatki. Tu ramen, tam sushi, gdzie indziej nocny klub. Wieczorami balują tu turyści, przedpołudniami grasują koty.
Charakterystyczna scenka. Zadbany rasowy kotek próbuje uwolnić się z pułapki wysokiego drzewa ubogiego w gałęzie. Z dołu dopinguje go starszy pan. Wkoło zbiera się grupa zaciekawionych turystów. Kotu w zmaganiach kibicuje coraz więcej osób. Metodycznie wbijając pazury w korę, udaje mu się wydostać. Okazuje się, że futrzak nie należy do nikogo z zainteresowanych. Ekscytujący pokaz skończony, wszyscy się rozchodzą, kotek znika w jakiejś bocznej uliczce. Urok miasta.
Część tej pstrokacizny Reykjaviku to pamiątki z wielkiego szastania kasą przed zapaścią 2008 roku. Islandia prawie wtedy zatonęła w długu jak Grecja, a potem w dwa lata uporała się z kryzysem, robiąc wszystko odwrotnie niż reszta świata, czyli dofinansowując społeczeństwo i puszczając bankierów z torbami.
***
PODŁOGA JEST LAWĄ
Lodowce i wulkany wypełniają dużą część krajobrazu Islandii. I jej historię. Podróżując wzdłuż południowo-zachodniego brzegu wyspy na pewno nie przegapicie zarysów lodowca Eyjafjallajökull i wulkanu o tej samej nazwie. W Polsce pamiętamy tę niemożliwą do wymówienia nazwę poprzez dziwaczną konotację z tragicznym wydarzeniem naszej własnej historii. 7 lat temu wulkan przebudził się bez specjalnych anonsów i zaczął wyrzucać z siebie tony pyłu, wstrzymując ruch lotniczy nad całą Europą. Przez niego większość przywódców świata, mimo zapowiedzi, nie mogła przylecieć na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego.
„Żyjemy w czasach, w których prawie możemy kontrolować naturę, a jesteśmy zdani na jej łaskę bardziej niż kiedykolwiek. Chmura z pomniejszej wulkanicznej erupcji na Islandii, drobne zakłócenie w złożonym mechanizmie życia na Ziemi, może sparaliżować ruch lotniczy na całym kontynencie. To przypomnienie, że ludzkość, mimo całej swojej mocy transformowania przyrody, pozostaje ledwie jednym z wielu gatunków zamieszkujących planetę.” Tak o tym pisał z wrażenia Sławoj Żiżek, ulubiony filozof lewicowych intelektualistów.
Inny wulkan o imieniu Eldfell odegrał główną rolę w jednym z tragiczniejszych epizodów we współczesnej historii Islandii. Wybuchając pewnej nocy 1973 roku, zmusił do ucieczki mieszkańców wysp Vestmannaeyjar, które na zdjęciu powyżej wyłaniają się z wody jak tłuste cielsko krakena. Twarde podłoże postrzępionych brzegów wysp, jak również czarny piasek na islandzkich plażach, mają wulkaniczne pochodzenie.
Jedziemy, jak prowadzi nas linia południowego brzegu Islandii, w kierunku Vik i Myrdal, do jednej z najbardziej niezwykłych plaż świata, choć wszystkie typowe skojarzenia z hasłem plaża nie znajdują tu spełnienia. Znakiem rozpoznawczym Reynisfjary jest szary skalny regał przypominający ścianę wspinaczkową i charakterystyczne skały, które wyłaniają się z morskiej piany jak czerep i ogon belzebuba.
Jak wszystkie kamienie o dziwnych kształtach, te też mają dopisaną legendę. To trolle, które próbowały chciwie wytargać na brzeg zatopiony statek, ale nie wyrobiły się przed świtem, który zmienił ich w głazy. Czyli prawie jak w „Hobbicie”. Patrzę na ten czarny wulkaniczny piach, połykany co chwilę przez gniewne mroźne fale i dziwnym odruchu próbuję sobie wyobrazić ten krajobraz zastawiony parawanami. To zupełnie inne pieśni.
Baśniowy widok inspiruje inne filmowe baśnie. Pierwsze ujęcia „Rogue One„, Orson Krennic i jego obstawa kroczą przez surową scenerię samotnej planety, żeby porwać Madsa Mikkelsena, który zbuduje im Gwiazdę Śmierci. To właśnie tutaj, w galaktyce wcale nie tak odległej, ale w bliskiej okolicy Vik i Myrdal. W tym samym krajobrazie Aronofsky zakończył swojego niezbyt lubianego „Noah„.
Jadąc dalej na wschód, traficie na miejscówkę o nazwie Mafabot, która odegrała planetę ześwirowanego Matta Damona w „Interstellar„. Tyle, że skafander kosmiczny faktycznie będzie tam ubiorem bardziej wskazanym niż trampki (zdjęcie za legendarytrips.com).
***
ZIELE NA KSIĘŻYCU
Rok 1973. Załodze amerykańskiego samolotu wojskowego Dakota zaczyna brakować paliwa w baku. Są niedaleko wybrzeża Islandii. Nurkują w dół, licząc na miękkie lądowanie. Rozbijają się na kawałku ziemi przypominającym powierzchnię Księżyca. Bezkres czarnego pyłu i kamienie wulkaniczne, które wyglądają jak obite tłuczkiem do mięsa. Wszyscy na pokładzie przeżyli katastrofę. Po wygrzebaniu się z wraku ktoś powinien klasycznie zapytać jak w pierwszym odcinku „Losta”: Guys, where are we?
Wrak spoczywał na pustkowiu przez dekady, rozbierany na części przez złomiarzy z dużym samozaparciem, aż tu nagle pojawił się Instagram. Kilka hashtagów przyniosło Dakocie sławę i już nie musi nigdy być sama.
Plaża przy Sólheimasandur to jedno z najbardziej surrealistycznych miejsc, jakie zobaczycie na Islandii. Tylko prowizoryczny, a zastawiony autami parking przy drodze zwiastuje, że jest tu jakaś atrakcja. Od parkingu do miejsca katastrofy prowadzi wąska dróżka oznaczona odblaskowymi palikami. Poza tymi słupkami i pielgrzymkami turystów trzaskającymi selfie nic tutaj nie sygnalizuje cywilizacji. Za plecami delikatny zarys lodowca, przed oczami widmo oceanu. Wkoło czarno-szara powierzchnia i skaliste formacje. Spacer do wraku zajmuje około czterdziestu minut i jest być może jednym z najbardziej nieziemskich przeżyć, jakie czekają człowieka na Ziemi.
Spotkania na krańcu świata. W okolicy rozbitego samolotu siedzi dwóch hipsterów w wełnianych swetrach. Jeden kręci młynkiem do kawy z dumną miną, drugi nagrywa go kamerą. Będą mieli na Vimeo hit o robieniu latte w ekstremalnych warunkach. Tak będzie wyglądać kolonizacja obcych planet, kiedy SpaceX już uruchomi loty rejsowe.
Z Dakoty pozostał tylko kadłub. Wyniszczony przez obskakujących go codziennie gości. Ekscytująca miejscówka dla profesjonalnych fotografów i fanów urbexu zmienia się w kolejny islandzki punkt wycieczkowy. Kiedy wracamy na parking, zmierzająca w przeciwną stronę para Amerykanów pyta, co ich czeka na końcu tej drogi. Zatrzymali się na widok zaparkowanych aut i zaczęli po prostu kroczyć za tłumem, nie wiedząc czego się spodziewać. „Wow, much exciting!”, odpowiadają na widok zdjęć w ekranie aparatu. Taki koniec świata to idealne miejsce, żeby się zastanowić „dokąd zmierzamy”.
Droga powrotna do Reykjaviku to znowu wodospady. Wiecie, jak to jest z wodospadami. Pierwsza chwila zachwytu, kilka minut przyjemnego ukojenia wśród szumu, potem zaczyna wiać nudą, a dalej już tylko chce się siku. Dlatego pół godziny na wodospad, jakkolwiek magiczny by nie był, to optimum.
Ten tutaj to popularny Skogafoss, który wystąpił gościnnie między innymi w skandynawskim micie „Thor: The Dark World„, najnudniejszym filmie Marvela. Jak większość cudów przyrody na Islandii, obstawiony jest przez modelki pozujące do zdjęć w swoich modnych ciuchach dobranych przez przyboczne stylistki. To już niemal część przyrody, która tylko pogłębia uczucie osobliwości. Kraj wolności, dziki świat nieskalanej natury, pełen japońskich blogerek tańczących na kamieniach, wydymających usta do selfie wśród stad baranów.
***
VIKING LIGHT I ZEPSUTY REKIN
Islandia robi się coraz popularniejsza. Świat odkrywa ją, jakby po raz pierwszy. Wizzair otwiera nowe połączenia, coraz więcej osób obiera ją za wakacyjny cel zamiast Chorwacji albo Hiszpanii. Kojarzymy ją głównie z bliżej nieokreślonych ładnych widoków i przeczytanych gdzieś anegdot. Islandczycy kochają wafelki Prince Polo. To chyba prawda, w każdym razie można je znaleźć w każdym markecie. Islandczycy nie piją piwa. Trochę prawda, w sklepach kupicie głównie rozwodnione wersje light lokalnych browarów. Islandczycy dbają o zdrowie i zlikwidowali McDonaldy. Fakt, nie zjecie tu Big Maca. Bez problemu kupicie natomiast hákarl, najdziwniejszą potrawę narodową, czyli sfermentowanego rekina. Czytałem o jego urokliwym zapachu i smaku, który można zabić w ustach tylko wódką albo spirytusem. Rozważałem przed półką zakup w imię pełni doznania kulturowego, ale wymiękłem.
To wszystko jest tu prawdziwe i namacalne jak kamień, woda, lód i lawa. A potem koła samolotu dotykają płyty lotniskowej w Polsce i pozostaje tylko oniryczne wrażenie jak po najbardziej spektakularnym filmie w 3D. Jedyny sposób, by sen znów się urzeczywistnił, to wrócić.
Dodaj komentarz