Niemedialne układanki Jo Nesbø
27-10-2017Scenarzyści go nienawidzą. Znalazł prosty i niezawodny sposób, żeby w kółko nabierać swoich fanów na tę samą sztuczkę, niczym psiarz symulujący rzut piłki przed skonsternowanym czworonogiem. To nie tak, że nie da się zrobić dobrego filmu na bazie książki Jo Nesbø. Nie da się tylko zrobić wiernej adaptacji. Ze względu na jeden literacki chwyt, którym pisarz zdobył popularność i którym zmusza czytelnika do gonienia własnego ogona.
Jeszcze nie oglądałem „Snowmana”, ale już jestem na niego zły. To ten rodzaj złości, który czujesz, kiedy ktoś pożycza twoją cenną zabawkę i ją rozbija. To ten rodzaj rozczarowania, który odczuwasz, kiedy twój kolega ma opowiedzieć innym zajebistą hecę, ale wszystko spłyca i przekręca. I ci inni, zamiast się podjarać, zastanawiają się, czemu właściwie zadajesz się z tym kolesiem. Ostatni raz czułem to 16 lat temu. Do kin wchodził „Wiedźmin”. Wspaniała okazja, żeby więcej osób odkryło powieść, którą kochasz. Bo ekranizacja legitymizuje. Od razu łatwiej propagować sercom i umysłom książkę, z której robią właśnie film z Tym Znanym Aktorem, niż tłumaczyć fabułę albo budować karkołomne porównania. Jest więc przed premierą ta chwila legitnej ekscytacji, szansa na breakout, a potem… wszystko się sypie naraz jak kariera Durczoka. Smok z Atari, gumowa kikimora, zgniłe pomidory. Już nieważne, jak tobie się podobało. Chodzi o to, że szansa prysła, pociąg odjechał. Kolejny za 15 lat. Tak jakoś wyszło z „Pierwszym śniegiem”. Samo wyszło. I w sumie niezbyt mnie to dziwi.
Intrygi kryminałów w tym cyklu stają się przecież niedorzeczne, kiedy spróbuje się je streścić w jednym zdaniu. Wprost kretyńskie, kiedy przetłumaczymy je na filmowe obrazki. Seryjny morderca, który lepi bałwana na miejscu zbrodni? Jakiej stylistycznej wirtuozerii wymagałoby wyreżyserowanie tego z pominięciem groteski? A weźmy fabułę ostatniej książki. Groźny psychopata myśli, że jest wampirem, więc zabija swoje ofiary sztuczną szczęką, a krew wypija w szklance z dodatkiem cytryny. Dodajmy do tego angielskie brzmienie imienia Harry Hole i jesteśmy u Mela Brooksa.
Jo Nesbø wszystkie te pomysły uchodzą jednak na sucho, bo drań potrafi dobrać słowa. Cała skuteczność jego narracji opiera się na doborze i pominięciu odpowiednich fraz. Dialogi i opisy sytuacyjne, w tym sceny zbrodni, to u niego słowne układanki. W każdej części serii o detektywie Hole powraca ta sama narracyjna zmyła, bardziej zaawansowana i subtelna zarazem niż klasyczny czerwony śledź. Otóż autor buduje wiele rozdziałów na sugestiach przebranych za pewniki (bo pochodzących od wszechwiedzącego narratora). Podpowiada, że obserwujemy mordercę, a potem wyciąga jakiś element tamtej obserwacji w późniejszej scenie, sugerując, że na tym etapie wiemy więcej od bohaterów. Wreszcie okazuje się, że cały czas wiedzieliśmy najmniej ze wszystkich. Zaimprowizowany przeze mnie, nieco koślawy przykład: czytamy najpierw o mężczyźnie, który drapie za uchem, pozostawiając na łysej głowie smugę krwi. Sięga po nóż i zanurza go w ciele na stole, powodując kolejny czerwony rozbryzg. Klnie parszywie, kiedy rękojeść narzędzia się poluzowuje, tworząc ranę na jego przegubie. Kilkadziesiąt stron później detektyw Harry Hole siedzi na kolacji u swojego szefa. Szuka w jego szufladzie zapalniczki i natrafia na nóż z zepsutą rękojeścią. Myślimy, że mamy trop i wyprzedziliśmy Harry’ego w śledztwie, ale wkrótce dowiadujemy się, że typ w pierwszej scenie jest tylko myśliwym krojącym jelenia ustrzelonego na polowaniu.
Język filmu próbuje sobie radzić z takimi narracyjnymi zabawami, podglądając postacie od tyłu i w ciemnych pokojach, ale nie sięgnie poziomu intryg Jo Nesbø, nie popadając w komizm i żałosną przewidywalność. Obraz pozwala więcej pokazać, ale język literacki lepiej pasuje do fabuły kryminalnej, bo pozwala więcej ukryć.
W przypadku „Pierwszego śniegu” ma to szczególne znaczenie, bo tam trik ma wiele warstw. Mordercą okazuje ktoś, kogo znamy już z poprzednich części. Postać, która przeszła już kilka takich narracyjnych zmył, więc wykreśliliśmy ją z listy podejrzanych i zakwalifikowaliśmy jako irytujący element drugorzędnego dla śledztwa wątku tła. Kiedy jednak następuje rozwiązanie, na wszystkie wcześniejsze sceny z tym bohaterem pada nowe światło. Nie dowierzamy, że przegapiliśmy wszystkie czerwone lampki. Wszystkie dialogi i zachowania, które uznaliśmy wcześniej za zwykłe dziwactwa albo przejawy osobistej niechęci, składają się we wiarygodną motywację. Gdyby tylko jakiś reżyser potrafił dobierać kadry, jak Jo Nesbø dobiera słowa, stworzyłby pewnie całkiem dobry film na podstawie „Snowmana”. Naiwnie wracam więc do oglądania „Mindhuntera” i marzenia, że norweskim kryminałem zainteresuje się kiedyś David Fincher.
Comments are closed here.