Platonizm „Gwiezdnych wojen”, czyli czemu Jedi muszą odejść
03-01-2018Sprawa z „Gwiezdnymi wojnami” jest taka, że na pozór trudno o nich powiedzieć jeszcze coś ciekawego. Jak przerobimy te wszystkie filozofie Tao, Zen i Ying-Yang, to zostaje telenowela i dociekania o ojcostwach bohaterów. Ale oprócz mistyki jest tu też znajomy, a wciąż grząski temat polityki. Wcale niekoniecznie osadzony w personalnych kontekstach.
Kylo Ren jako rozwydrzone dziecko alt-rightu, banicja Luke’a jako upadek liberalnych elit, takich wyrywkowych interpretacji ostatniego odcinka jest dużo. Tyle, że polityka zawsze odgrywała w „Star Wars” kluczową rolę, choć w nostalgicznych goglach łatwo ją przeoczyć. Powtarzając dwa lata temu „Nową nadzieję”, zwróciłem uwagę na wątek, który oczywiście kompletnie umknął mi jako dziecku. Przez pierwsze pół godziny filmu imperialni militaryści zmagają się z oporem senatu w kwestii rozwiązania problemu rebeliantów. Wreszcie wkracza Grand Moff Tarkin i oznajmia, że Imperator rozwiązał właśnie zgromadzenie i ostatni relikt Starej Republiki zniknął z drogi do absolutnej władzy garstki typów w beżowych mundurach. Dzięki prequelom rozumiemy lepiej, co to oznacza. Imperator przez ponad 20 lat utrzymywał pozory demokracji, bo w ten sposób łatwiej mógł w spokoju realizować swoje polityczne cele. Jak wiemy już z „Rogue One”, jeszcze na kilka tygodni przed akcją „Nowej nadziei” sojusz rebeliancki nie miał wcale szerokiego poparcia w galaktyce, skoro galaktyczne społeczeństwo miało swoje pozory kontroli nad władzą. Wszystko sypało się powoli, aż do punktu zwrotnego.
Historia polityczna „Gwiezdnych wojen” jako tako odzwierciedla koncepcję degeneracji państwa Platona. Według filozofa ustrój każdego państwa jest jak owoc. Skazany na psucie. Drzewo, które go wydało może zakwitnąć na nowo, ale nic nie zatrzyma koła historii. Od systemów kwalifikowanych przez Platona jako dobre, czyli arystokracji i timokracji (rządów szlachetnych, odważnych i mądrych), państwo, rozumiane jako społeczna struktura, stacza się ku ustrojom złym, czyli oligarchii, demokracji i tyranii. Spróbujmy w takim razie przyłożyć tę polityczną drabinkę do wydarzeń w „Star Wars”.
STARA REPUBLIKA I OLIGARCHIA FEDERACJI
Bohaterowie „Gwiezdnych wojen” wzdychają do czasów Starej Republiki, w której silną pozycję zajmował Zakon Jedi. To były rządy mądrych odważnych i szlachetnych, pożądane na równi z jakąś mityczną równowagą mocy. Arystokracja, timokracja. W momencie, kiedy zaczyna się saga właściwa, ten ustrój wciąż teoretycznie istnieje, ale w rzeczywistości jest echem przeszłości. Na początku „Mrocznego widma” właściwą władzę w galaktyce sprawuje już sitwa wpływowych kupców z Federacji Handlowej i lokalnych watażków, zwanych Sithami. Panuje oligarchia.
Wobec zagrywek tej sitwy ludzie zawiązują alians z Gunganami i przemocą obalają dyktat Federacji. Zupełnie jak w koncepcji Platona, gra majątkowa staje się przyczynkiem do buntu społeczeństwa przeciw oligarchom. Mały Anakin wysadza Gwiazdę Śmierci… przepraszam, jednostkę kontrolną Federacji, a pośrednik sojuszu, ciapowaty Jar Jar Binks, jako pierwszy w historii Gunganin, zostaje senatorem. Wykonawca woli „prostego ludu”, taki poseł Paweł Kukiz wszechświata „Star Warsów”.
JAR JAR BINKS SYMBOLEM DEMOKRACJI
Demokrację rozumiemy dzisiaj przede wszystkim jako rządy prawa, poszanowanie dla mniejszości i tak dalej. Platon rozumie ją dosłownie jako rządy tłumu. Nieprzemyślane, chaotyczne i wrażliwe na populizm. Dlatego zalicza ją do ustrojów złych. Obejmując demokratyczny urząd, Jar Jar Binks nie wie jeszcze jaką historyczną rolę będzie miał do odegrania, ale to właśnie tacy nieświadomi trybunowie ludu z dobrymi chęciami wprawiają w ruch koła historii. W koncepcji degeneracji ustroju demokratyczne „rozpasanie wolnością” przeistacza się w swoje przeciwieństwo, prowadząc do ustanowienia tyranii. Hitler miał Franza Papena, a Imperator Jar Jar Binksa, który namawia senat, żeby powierzył kanclerzowi Palpatine’owi nadzwyczajne uprawnienia w związku z buntem separatystów. Imperator obiecuje w końcu pokój i dobrobyt. Szloch Amidali o „demokracji umierającej wśród owacji” jest już w tym punkcie historii tylko „rykiem świni odrywanych od koryta”.
Co dzieje się dalej, pamiętamy już „na świeżo”. Imperium przez dwie dekady zachowuje rudymenty demokratycznych struktur, pozwala senatowi obradować, ale de facto wszystkich za mordę trzyma Prezes Imperium, kilku imperialnych przydupasów wykonuje decyzje, a „prosty lud” z rubieży świata takich jak Tatooine nie odczuwa specjalnej różnicy. Niewolnictwo nadal trwa w najlepsze, a szeregi rebeliantów zasila głównie element kryminalny. Tyrania trwa bez zakłóceń, do czasu, gdy prezesowi puszczają nerwy, rozkazuje rozwiązanie senatu, po czym robi coś bardzo niemedialnego i rozsadza całą planetę. Dopiero wtedy opozycyjna rebelia zyskuje potrzebny wiatr w żaglach.
W „Powrocie Jedi” rozstajemy się już z bohaterami w przekonaniu, że po obaleniu tyrana „wróci stare”. Rządy szlachetnych, ale z większym poszanowaniem dla „prostego ludu”, takiego jak pocieszne Ewoki. Nie wiemy dokładnie co wydarzyło się między VI a VII epizodem „Gwiezdnych wojen”, ale widzimy już, że „no nie wyszło”. Znowu nie wyszło. To jak poezja, rymuje się. W zaklętym kręgu historiozofii Platona znajdziemy natomiast odpowiedź, czemu w „Ostatnim Jedi” lud z rubieży galaktyki nie przybywa na pomoc rebeliantom osaczonym przez Najwyższy Porządek. Oni już to widzieli, oni wiedzą, jak to się skończy. Nie mają nic do ugrania. Świadomie wybierają apatię. Jedyną atrakcyjną ofertą przerwania kręgu jest dla nich nowy pozytywny populizm i redystrybucja mocy.