Szkatułka w kształcie serca
30-06-2018Mówią, że z wiekiem mądrzejesz, nabierasz perspektywy, ale tak naprawdę z upływem czasu mózg się otłuszcza jak każdy zaniedbany organ. Fiksuje na punkcie najniższych potrzeb, zacina na formułach z maili grupowych i raportów miesięcznych, ciśnie na nieaktualizowanym kodzie, zamyka w pętli trywialnej historii i okopuje przed nowymi ideami. „Obcowanie z kulturą” nie daje ratunku. Mam nawet wrażenie, że ci kulturalni kulturalsi z wykształconych młodych miast może i zawyżają średnią czytelniczą, ale i tak ich mózgi wcale tych gromadzonych danych nie przetwarzają. Dlatego fajnie, że jest taka kultura masowa, która „wymaga”, no przymusza do tego przetwarzania. „Daje do myślenia”. Może nie w górnolotnym sensie moralnego przebudzenia i odkrywania samoświadomości, ale chociaż takim jak zadanie domowe z polskiego. Taki Westworld.
Mamy filmy stworzone do oglądania, zmontowane z dopieszczonych kadrów, takie art-porno. Mamy też filmy do przeżywania, oparte na sile immersji, emocjach, przekonującej grze aktorów albo głośnych wybuchach. „Westworld”, osobliwie, jest filmem „do czytania” (i przetwarzania). Jasne, gdzie indziej nie brakuje sprytnie napisanych dialogów i „kultowych tekstów”, ale nie potrafię skojarzyć w tej chwili innego tytułu, którego niemal cała moc byłaby tak osadzona w słowach. Słowa w „Westworld” składają się w wersy eposu. Wracają jak echa i zmieniają konteksty, zmuszając do przemyślenia wszystkiego od nowa.
Odcinki ciekawszych seriali lubię sobie skwitować lekturą odpowiedniego subreddita, poczytać, co inni dostrzegli, a ja przeoczyłem. Najczęściej chodzi o jakieś easter eggi, nawiązania i callbacki. W temacie „Westworldu” dyskusje poświęcone wizualnym metaforom szybko jednak umierają, czasem wprost obśmiane. Po każdym odcinku wykwitają jednak wątki dedykowane wyrywkom z dialogów, monologów i narracji, ich ukrytym znaczeniom, wtórnej interpretacji bądź ogólnej ich gibkości.
Film jest sztuką wizualną. Pierwsze filmy obchodziły się bez żadnych słów, a amerykańskie „movies” jest przecież pochodną infantylnego określenia „ruchome obrazki”. W „Westworld” wszystko co dla oczu pełni jednak rolę książkowej ilustracji albo istnieje po to, żeby nas oszukać. W pierwszym odcinku serialu mamy taki definiujący postacie dialog. „Czy jesteśmy starymi dobrymi przyjaciółmi?”, pyta dobrotliwie Evan Rachel Wood. Na to stoicki Hopkins: „Nie, Dolores, nie powiedziałbym tego. W żadnym razie bym tego nie powiedział…”
Uraczeni scenerią mogliście nie spostrzec specyficznego doboru słów Dolores, a odpowiedź Forda przyjąć za fanfaronadę podszytą pogardą. Staroć we fraku góruje nad nagą, bezbronną kobietą, atrybucja jest oczywista. Z biegiem serii w ucho wpada jednak pewien szczegół. Mianem „starego dobrego przyjaciela” Doktor Ford zwraca się tylko do jednej osoby – swojego partnera w biznesie, Arnolda. Dialog zmienia znaczenie, to nie wzgarda, przeciwnie – Dolores po prostu nie ma w sobie dosyć ze swojego obarczonego błędem stwórcy. Obraz nas okłamywał, słowa wskazywały drogę.
Najpiękniejszy epizod drugiego sezonu (czyli ósmy) moglibyśmy wprost potraktować jak słuchowisko, ignorując wszystko co przed oczyma. W sekwencji z coverem „Heart Shaped Box” obraz jest sugestywny, lustrzana reakcja na łzy aktora naturalna, ale to właśnie słowa „dowożą” tę scenę i dźgają w serce, wprowadzając równowagę patosu i pokory, dumy i rozpaczy, jak jakieś zdanie wyrwane z książki Fitzgeralda. Nie każdy znajdzie punkt odniesienia do sytuacji nowo poznanego protagonisty, ale wszyscy rozpoznamy to przytłaczające uczucie, kiedy płaczemy i nie potrafimy określić dlaczego.
Wizja zwodzi nas przez cały odcinek, a językowe niuanse stają się najważniejszym narzędziem narracji, kiedy na sam koniec odkrywamy, przed kim naprawdę wrażliwy natyw Akecheta snuje swoją historię. Moja ulubiona postać „Westworldu” odpowiada mu na koniec kolejnym przejmującym, powracającym jak refren wersem tego eposu „Take my heart when you go”. Słyszeliśmy wcześniej te słowa w dosłownym i metaforycznym znaczeniu. Pobrzmiewa w nich ton całego serialu, który czasem wydaje się opowiadać o blaszanych drwalach poszukujących swojego serca.
Zdania zmieniające sens, przenośnie nabierające literalnego znaczenie i na odwrót. „Westworld” to narracyjny labirynt zbudowany ze słów. Być może dla większego przesłania, być może tylko dla hecy. Płomienną przemowę Forda o nieśmiertelności twórców z finału pierwszego sezonu można zbyć jako kolejny przejaw megalomanii. Do czasu, kiedy w finale drugiego sezonu Dolores znajduje cyfrowe wersje gości parku tajemniczo podobne do zapisów melodii wygrywanych przez pianino i nagle zdanie „Mozart, Beethoven i Chopin nigdy nie umarli, lecz stali się muzyką” nabiera ciekawego kolorytu.
W drugim sezonie „Westworld” żongluje różnymi tematami, żadnego nie rozbijając na części. Bardzo na czasie odnosi się do tego, jak korporacje traktują nasze dane personalne jako swoją własność. Do tego stopnia, że mogą bez pytania skopiować całych nas i zapisać na swoich serwerach, a nam nawet nie przeszkadza, że na metce kapelusza nie ma zgody RODO. Dotyka kwestii autodestrukcji zapisanej w ludzkim kodzie, nierozłączności aktu zniszczenia i kreacji. Ładny film „Anihilacja” Alexa Garlanda rozprawiał się z tym samym tematem przy pomocy skomplikowanych wizualnych metafor, „Westworld” oczywiście ubiera go w wykład Doktora Forda o wielkim pożarze Biblioteki Aleksandryjskiej, spopieleniu wszystkich historii przeszłego świata, które stało się jedną z najważniejszych opowieści współczesnego świata. Wracają też oczywiście znane tematy determinizmu i wolnej woli, a nad tym wszystkim góruje potęga słowa.
Słowa to mocna sprawa. Kształtują znaczenie rzeczywistości, a przez to samą rzeczywistość. Wystarczy właściwa ich kombinacja, żeby każdą rozumną istotę sprowadzić do łez i śmiechu, żeby skłonić do czegokolwiek. „Jesteś kwiatem, który dojrzewał w ciemności”. Od początku „Westworldu” zwracam uwagę, jak kwieciste mowy Anthony’ego Hopkinsa kierowane do hostów kontrastują z bezceremonialnymi komendami innych etatowców, udziałowców i gości parku. Drugi sezon ten kontrast tłumaczy. Ford nie uważa robotów za ludzi, tylko ludzi za robotów. Dla hostów wybór jest największym darem, dla ludzi przeważnie agonią, nawet jeśli chodzi tylko o wybór sosu do kebaba, gdy nie ma czosnkowego.
„Westworld” jest już daleko poza rozterkami typowego sci-fi, „co to znaczy być człowiekiem, bla bla, gdzie są granice ludzkości, sru tu tutu”. Próby zdefiniowania człowieczeństwa jako czegoś więcej niż obliczalna suma wyborów zostają brutalnie ucięte. To serial nihilistyczny, ale niecyniczny. Zostawia fabule backdoory, żeby cofnąć się do początków świata i wybiec naprzód o eony, trudno tylko wymyślić dla niego satysfakcjonujące zakończenie, które nie będzie załatane fałszem baśniowej narracji. Satysfakcjonujące zakończenie to luksus bohaterów historii wymyślonych przez ludzi, takich jak ta o blaszanym drwalu.
Dodaj komentarz