Gdzie się podział niegdysiejszy Klan
29-09-2018Ku Klux Klan był śmieszny odkąd pamiętam filmy. W „Missisipi w ogniu” może nie, w „Duchach Missisipi” ani żadnym filmie z Missisipi w tytule też nie. Ale ogólnie, niedzielne koło kmiotów w dziurawych poszewkach na głowach, amatorzy stolarki i ognisk w lesie, hobbystyczni idioci, śmieszne bardzo. Najzabawniejszy motyw z Ku Klux Klanem jest chyba w Django, ale znacznie wcześniej były żarty w Forreście Gumpie, a nawet Króliku Bugsie. Klan był generalnie wesoły przez ostatnie kilkanaście lat, ograniczając się do okazjonalnego pajacowania w nocnych programach Jerry’ego Springera albo telewizji śniadaniowej. Klan jest również również bardzo zabawny w BlacKkKlansman, dopóki nie jest i przypomina, że hobbystyczni idioci umieją wyrządzić najwięcej zła.
Pierwszy film o tytule „Black Klansman” powstał w 1966 roku i był specyficzny nawet jak na swoje czasy. Jego reżyser był kimś w stylu Sama Sylvii z „GLOW”. Niespełniony geniusz kina klasy Z. Jego najbardziej znana produkcja to prawdopodobnie horror sci-fi o tytule „Astro Zombies”. „Czarnego Człowieka Klanu” nakręcono więc za kieszonkowe twórców i bez rozgłosu, pierwotnie pod roboczą nazwą „I Crossed The Color Line”. Tytułowym bohaterem był czarnoskóry muzyk jazzowy Jerry Ellsworth, którego córkę zamordowali rasiści z Klanu. Casting filmu jest dziś ciekawą zagwozdką z pogranicza tematów whitewashingu i blackface’a. Biały aktor Richard Gilden występuje w roli czarnego Ellswortha, którego skóra jest na tyle jasna, że w oczach selekcjonerów KKK uchodzi za białego i infiltruje szeregi organizacji, by przypuścić zemstę. Mamy więc białego kolesia grającego czarnego kolesia udającego białego kolesia – na którą część oburzyć się najpierw? W latach sześćdziesiątych casting żadną zagwozdką nie był. Gdyby reżyser faktycznie obsadził w głównej roli czarnego aktora i z nim nakręcił sceny jak ta z przyduszaniem białej kobiety, ten brat najpewniej mógłby spodziewać się prawdziwego linczu po premierze.
„BlacKkKlansman” to jednak nie remake „Black Klansmana” z 1966 roku. Nawet gdyby Spike Lee zatrudnił do głównej roli The Rocka, finałowy ostatni akt zemsty na Klanie w postaci triumfalnego wyznania „czarnego przygarnęliście, fujary” wypadłby nieco komicznie. Spike Lee twierdzi, że jego film jest historią prawdziwą, co od początku traktujemy z rezerwą, bo słyszymy to samo o połowie filmów, łącznie z animacją o Czerwonym Kapturku. Ile może być prawdy w prawdziwej historii Spike’a Lee? Więcej niż byście się spodziewali.
W 1978 roku czarnoskóry funkcjonariusz policji w Colorado Springs o imieniu Ron Stallworth znalazł w lokalnej gazecie ogłoszenie rekrutacyjne Ku Klux Klanu i zadzwoniwszy na podany numer, nagrał sugestywną wiadomość na sekretarce. Odpowiedź dostał po dwóch tygodniach, nie jak w filmie po dwóch sekundach, niemniej organizacja zainteresowała się natychmiast jego odważnym poglądem na politykę rasową i zaprosiła na rozmowę kwalifikacyjną twarzą w twarz. Ron spodziewał się, że tego etapu rekrutacji może już nie przejść, więc poprosił o pomoc białego kolegę w błękicie. Najpewniej tylko twórczym wkładem Spike’a Lee w historię, podkręcającym wątek „owcy w wilczej skórze”, było obsadzenie w tej roli obdarzonego wybitnie niearyjską urodą Adama Drivera. W takiej formie – Stallworth przy telefonie, kolega na spotkaniach face to face – policja Colorado Springs infiltrowała Klan przez 7 miesięcy. W tym czasie Ron rzeczywiście poznał osobiście Wielkiego Czarodzieja Davida Duke’a, zostawszy przydzielonym do jego osobistej ochrony na czas miejscowej wizyty. Inwencją Spike’a Lee jest już całe wybuchowe zakończenie filmu, zgadza się jednak, że śledztwo zostało ostatecznie zaorane i zatarte zgodnie z odgórnym rozkazem. Nie w całości, bo dzięki części przechowanych dokumentów Ron Stallworth zdołał napisać książkę.
Akcja filmu i prawdziwych wydarzeń opisanych w książce toczy się pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy Klan był już cieniem samego siebie z czasów świetności. Wyczuwamy to z dialogów. Fani prześcieradłowej garderoby niechętnie używają już swojej pełnej nazwy, oficjalnie przedstawiają się jako pokojowa organizacja walcząca o ochronę genetycznej czystości oraz kulturowego dziedzictwa białego człowieka, jak również zajmują tym, czym zbyt wielu białych mężczyzn dzisiaj, czyli skamleniem, jak bardzo sami są represjonowani.
Niedługo po wydarzeniach przedstawionych w filmie Ku Klux Klan doznał najpoważniejszego ciosu w swojej historii. Nie w serce, nie w głowę, ale w kieszenie. Otóż w Stanach Zjednoczonych słynna pierwsza poprawka do Konstytucji pozwala na bardzo ciekawe i pragmatyczne interpretacje tematu wolności słowa. Nie ma tam, jak w prawie europejskim, zapisów zakazujących głoszenia określonych ideologii, jak bardzo zbrodnicze by nie były, działa jednakże prosta zasada. Jeżeli tylko można udowodnić, że twoje słowa bezpośrednio doprowadziły do czyjejś krzywdy – płacisz, skurwielu. Prawo do palenia krzyży i wzywania do linczu potwierdził amerykański Sąd Najwyższy. Z tą wolnością słowa wiąże się jednak pełna odpowiedzialność za słowa. W połowie lat osiemdziesiątych zapadł wyrok uznający Ku Klux Klan winnym linczu na Michaelu Donaldzie, przypadkowej ofierze haseł „skoro czarnym uchodzą na sucho napaści na białych, nam musi ujść na sucho napaść na czarnego”. Celem egzekucji milionowych odszkodowań zajęto majątki organizacji, praktycznie kończąc jej działalność. Na anglojęzycznej Wikipedii możecie sprawdzić, jak statystyki członkostwa w KKK spadały w ciągu tych lat.
Film Spike’a Lee, jak to film Spike’a Lee, oczywiście nie jest filmem biograficznym, ale roi się od odniesień do współczesnej polityki. Inaczej nie byłoby sensu go kręcić, prawda? W pewnym momencie, w trakcie rozmowy z Ronem Stallworthem David Duke parafrazuje nawet hasło wyborcze Donalda Trumpa. David Duke, podobnie jak pozostali członkowie Ku Klux Klanie, jest tu częścią żartu. KKK jest groźny, a jednocześnie na tyle zidiociały w swoich działaniach i percepcji rzeczywistości, że trudno się nie uśmiechnąć. „BlacKkKlansman” kończy fabułę czymś w rodzaju słodko-gorzkiego happy-endu. Najbardziej bezczelni rasiści zostają pokarani, głownie przez własną głupotę, ci bardziej ogładzeni trwają jednak na swoim miejscu. Spike Lee uzupełnia jednak film ujęciami świeższymi, scenami alt-rightowego zamachu w Charlottesville i przemówienia gentlemana urzędującego w Białym Domu. Kiedyś uznałbym to artystycznie za mało subtelne, jak mało subtelne było finałowe ujęcie „Monachium” z World Trade Center, ale czas na artystyczną subtelność po prostu dawno się skończył i przyszedł czas na jednoznaczne deklaracje i gniew.
Możecie wrócić do statystyk członkostwa w KKK na Wikipedii. Otóż szacowana liczba jego członków wzrosła czterokrotnie od 2016 roku. Na lata sześćdziesiąte przypadł jeden ze szlachetniejszych epizodów amerykańskiej lewicy, kiedy w trakcie Lata Wolności obywatele z północy masowo przybywali na południe, by bronić praw obywatelskich czarnej ludności, często ryzykując własnym życiem. Spike Lee dedykował swój film ofierze zamachu w Charlottsville Heather Heyer, która również przyjechała na pokojowy protest przeciwko rasistowskim marszom, za co przypłaciła życiem. Po tej dedykacji rzednie cały śmiech z kmiotów w prześcieradłach na głowach, zostaje słuszny gniew.
Dodaj komentarz