Za oknem księżyc, samotny i smutny jak ja
03-11-2018Kawałek „Whitey On the Moon”, łagodnie przetłumaczony jako „Biali na Księżycu”, rozbrzmiewa mniej więcej w połowie „Pierwszego człowieka” Damiena Chazelle’a, choć album z piosenką, czy właściwie poematem śpiewanym, ukazał się jakiś rok po misji Apollo 11. W mniej łaskawym tłumaczeniu tekst leci mniej więcej tak: „Szczur capnął moją siostrę Nell, kiedy białas chodzi po Księżycu. Spuchły jej ramiona i twarz, a białas łazi po Księżycu. Nie mam z czego zapłacić lekarzowi, białas chodzi po Księżycu. Za 10 lat nadal będę spłacać dług, ale BIAŁAS CHODZI PO KSIĘŻYCU”. Wbrew pozorom to bardzo uniwersalny utwór. W Polsce śpiewano podobne, na przykład „Nie ma szynki, nie ma gnata, Hermaszewski w kosmos lata”. Utopijne mrzonki o kosmicznej przyszłości kontra proza codzienności.
Choć nie minęło jeszcze 50 lat, lot na Księżyc zapadł się w pomrokach dziejów jak Wojna trojańska, obrósł legendą i dziwnymi teoriami spiskowymi ze Stanleyem Kubrickiem w głownej roli. Zapomnieliśmy, że mógł rozbudzać przyziemne kontrowersje z rubryki „Latajo za nasze pieniodze”, „NASA wzięła miliony, a wszystko drożeje”. Taki realizm historyczny to już dobry punkt wyjścia do filmowania tematu, który mało kogo dziś ekscytuje. Ja bym bardzo chętnie ten społeczny aspekt poznał lepiej, nawet gdyby miał z tego wyniknąć smutny wniosek, że ziemianie nigdy nie będą gotowi na zdobywanie nowych planet. Z tym, że akurat „Pierwszy człowiek” to nie film o historii, społecznych podziałach ani marzeniu ludzkości o eksploracji kosmosu, a o stracie, żałobie i męskiej represji emocji. I na to plakat z zawziętym Goslingiem w drugiej prędkości kosmicznej mnie nie przygotował.
Nigdy nie myślałem o Neilu Armstrongu jak o wielkim człowieku. Właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek myślał cokolwiek o Neilu Armstrongu. Jeżeli już, to pewnie wyobrażałem go sobie jak Toma Hanksa. Tatę Ameryki, który pogodnie afirmacyjnym głosem opowiada na tournée po szkołach i przedszkolach, jak się siusia w nieważkości. Pod względem dokonywania przełomów ewolucyjnych jest na równi z pierwszym kręgowcem, który wyszedł na ląd i pierwszym człekokształtnym, który użył kciuka, tyle że dzięki mass mediom wszyscy pamiętamy jego imię. Zapisał się na zawsze w historii, ale nie wśród wielkich osobowości. Nie na tyle, żebyśmy pytali „ale jaki był naprawdę?”. Na zawsze zdefiniowało go wydarzenie niebędące jego własnym sukcesem, tylko zbiorowym wysiłkiem woli i pracy tysięcy ludzi. Brzmi to buńczucznie jak sarkania filmowego Buzza Aldrina, ale każdy z setki pozostałych kandydatów mógłby stanąć na Księżycu jako pierwszy. Nigdy nie myślałem za dużo o Neilu Armstrongu, więc nigdy nie zwróciłem uwagi, jak bardzo był smutny.
Neil Armstrong z tego zdjęcia wygląda na gościa, który przyszedłby na przyjęcie ku swojej czci, ze skromnością i uśmiechem w kształcie półmiska przyjął wszystkie gratulacje i poklepywania po pleckach, po czym wyszedł na taras, żeby tęsknie sondować wzrokiem gwiazdy. Chcielibyście go pocieszyć, ale nie wiedzielibyście od czego zacząć. Odpowiadałby „dobrze” na każde „siemasz?”, „w porządku” na każde „co słychać?” i „nic” na każde „co się dzieje?”, ale w jego oczach tonęłyby papierowe statki, upadałyby lasy deszczowe, płakałyby szczenięta, umieraliby koń Artax i lew Mufasa. Dokładnie taki jest Neil Armstrong Ryana Goslinga.
Większość aktorów i aktorek ma swój aktorski knyf. Trik, który jest jak znaczek (r) przy nazwisku. Dwayne Johnson w każdym filmie podnosi brew, DiCaprio podnosi kieliszek, Melissa McCarthy przewraca się o nieruchome przedmioty, a Jason Statham sprawia, że zasypiacie, kiedy się pojawia i budzicie na napisach końcowych. Ryan Gosling smutno patrzy. Patrzy w buty, patrzy w niebo, patrzy w dal. Zazwyczaj przez chwilę, tak dla podkreślenia wagi ujęcia w procesie rozwoju postaci. „Pierwszy człowiek” jest natomiast jak dwugodzinna wersja tego meme „Ryan Gosling nie chce jeść płatków”. Ryan Gosling ma przed oczyma rzeczy, których nie spotkał dotąd człowiek, ale zawsze patrzy wgłąb siebie.
Dwie sceny filmu określają Neila Armstronga. W pierwszym akcie dowiadujemy się, że w młodym wieku guz mózgu odebrał astronaucie córkę. Do lat dwutysięcznych nie był to publicznie znany fakt, a dla mnie to zupełnie nowa wiedza. Na pogrzebie Neil zachowuje powagę i posągową pozę, tłumi każdą emocję. Po pogrzebie wchodzi do pokoju córki, po upewnieniu, że jest zupełnie sam, chwyta dziecięcą bransoletkę jak ostatnią materialną cząstkę jej jestestwa i rozkleja się na tysiąc łez. W ostatnim akcie Armstrong, spoiler, staje na Księżycu. Buzz Aldrin skacze jak po łące i opowiada światu o zachwycającym pustkowiu, nasz bohater nadal widzi swoją córkę, ostatnie muśnięcia jej płowych włosów. Fascynujący kontrast jednostki i zbiorowości. Kompozycja jak z zapomnianego obrazu Rembrandta. Tłumy na podzielonej Ziemi zjednoczone euforią szczytowego osiągnięcia kosmicznej ekspansji i skryty człowiek w centrum wydarzeń, pierwszy człowiek, pionier, bohater. Introspektywny, samotny, smutny.
W reportażowym klasyku „Kowboje, którzy polecieli w kosmos” ojciec Nowego Dziennikarstwa Tom Wolfe wprowadza nas swoim barwnym językiem w rzeczywistość rodzin amerykańskich pilotów, którzy brali udział w programach NASA. Młodzi mężczyźni rozmawiają o innych młodych mężczyznach, którzy „przyładowali”, „przypruli”, „udupili maszynę”. Rozmawiają o tym „tak, jak rozprawia się o sporcie: lekko, potoczyście, używając specyficznego żargonu”. „Wycyckali go na spalonego i dupa, brachu”. „Ani w listach, ani nigdy nie pada ani jedno słowo o zwęglonym ciele, z którego błyskawicznie uszło życie, z którego uleciał serdeczny śmiech, cały dowcip, gesty, nastroje, zmartwienia i zakochane spojrzenia”. Zdobywcy kosmosu żyją osaczeni przez śmierć, o której nie wolno mówić. Muszą zachować rezon, werwę kowboja i testosteron na stosownym poziomie.
Sformułowania o „męskiej represji” wyglądają jak z płaczliwej rubryczki opinii w „Do Rzeczy”, ale w pewnym sensie o tym jest „Pierwszy człowiek” Chazelle’a. Neil Armstrong, pionier, mężczyzna, mąż, ojciec i amerykański bohater. Czuje, że musi się wpasować we wzorzec niewzruszonego kowboja. Czuje, że musi się chować nawet przed własną rodziną, żeby móc rozpaczać nad śmiercią córki. Chce polecieć na Księżyc, żeby schować się przed ludzkością i wypłakać w ciszy. Ludzkość na dole cierpi niedostatki, ale spogląda w górę z nadzieją, a na górze Neil Armstrong po męsku cierpi w samotności.
Astronauci umierają tragicznie. Zgnieceni albo spaleni żywcem. Czasem umierają zanim oderwą się od ziemi. Armstrong każdą ze śmierci przyjaciół przeżywa jak śmierć córki, w milczeniu, po męsku. Zamiast historycznego momentu wbicia amerykańskiej flagi oglądamy w kulminacji filmu scenę, która jest tylko domysłem twórców – Neil rzuca bransoletkę córki w księżycowe Morze Spokoju, zamykając rozdział żałoby za straconymi duszami.
Postęp cywilizacyjny zbiera ofiary i niesie cierpienia, ale bez postępu cywilizacyjnego oprócz cierpienia nie byłoby nic. Kiedy w ostatnich sekundach „Pierwszego człowieka” spotykają się przez szybę dłonie Neila Armstronga i jego żony Janet, potrzeba serca dwójki bohaterów jedna się też z marzeniem całego świata. Żeby nie tkwić w miejscu, iść naprzód w przyszłość. Wielki krok człowieka, wielki krok ludzkości.
Dodaj komentarz