Nights in White Satin
25-10-2016Poza tym przemoc w przeciętnym „rozrywkowym” filmie osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się załatwić bez kopania w szczękę i strzelania z pistoletów maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce’a Lee (Matrix). XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond podobno ma być Murzynem!
Przy każdym czytaniu tego tekstu mam wrażenie, że gdyby Tomek Beksiński urodził się 20 lat później, byłby dość zwyczajnym internetowym skwaszeńcem, których miliony. Na swoim blogu, pożyczając setki literackich klisz, epatowałby bólem dupy na komercyjne filmy i upadającą kulturę. Z pasji wrzucałby napisy na napisy.pl, przetykając dialogi hermetycznymi żarcikami, a frustrację za uwięzienie we friendzonie upuszczałby memami na 9gagu.
„Fin de siecle”, finalny felieton Tomka, spuentowany tąpnięciem w postaci samobójstwa, przeczytałem po raz pierwszy jakieś 10 lat temu, kiedy ktoś raczył zacytować go na forum internetowym w trakcie dyskusji o nowym Bondzie. „I do tego następny Bond ma być Murzynem!”. Co za asshole, pomyślałem wtedy, gdyż uważam, że Idris Elba byłby wybitnym Bondem. Do tego te żale typowe dla dziesiątek tysięcy posępnych statusów na fejsie, przelewających się w każdej minucie bez echa przez bezlitośnie aktualizujący się feed, niewyobrażalne dzisiaj w druku, w wygładzonym przez grupy fokusowe kolorowym magazynie. Z perspektywy czasu widać, jak każdy wers tej niby uniwersalnej refleksji nad współczesną kulturą ocieka osobistym skamleniem ciężko chorego i cierpiącego człowieka.
Więcej światła na tę sprawę rzucił mi kilka lat później reportaż „Polityki” o rodzinie Beksińskich. W takim grubym wydaniu „Reportaży Polityki” z czerwoną okładką i rewolwerem. Coraz mocniej zwilgotniałymi oczyma chłonąłem każde słowo tej tragicznej opowieści o personalnych relacjach „przeklętej rodziny”, przykładając sobie niektóre jej aspekty do własnych doświadczeń z rodzinnego mieszkania. Zdzisław Beksiński, wielki malarz. Nienawidził natury. Kwiatów w donicach, trawników, żywopłotów i zwierząt domowych. Nienawidził też uścisków dłoni, przytulania i innych odruchów, które wobec psychicznej zażyłości większość ludzi uznaje za naturalne. Kochał to, co syntetyczne. Beton, plastik, zapach farby, kamerę i komputery. „Syntetyczne”. Tym słowem można też nazwać jego relacje z synem. Małgorzata Grzebałkowska określiła je najcelniej dwoma zdaniami. „Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna”. W filmie „Ostatnie rodzina” oddaje to scena z rodzinnej wycieczki Państwa Beksińskich. „Nie mogę was zmieścić w jednym kadrze” mówi Zosia do męża i syna. Zawsze razem, a jednak na dystans.
„Portret podwójny” Grzebałkowskiej był dla mnie naturalnym rozwinięciem tamtego reportażu z „Polityki”. Zabierał w immersyjną podróż przez życie tej rodziny. Od wczesnej młodości Zdzisława po jego dramatyczne zejście. Przez życie pełne dziwnych wydarzeń, nerwicy, psychotycznych wybryków, surrealizmu, ale też humoru, sukcesów, autentycznej, choć nieklasycznie okazywanej miłości, masy boleśnie zwykłej codzienności, ale przede wszystkim smutnego i niepokojącego piękna, które uderza też z hipnotycznych obrazów Zdzisława Beksińskiego i długich nocnych audycji radiowych Tomka. Przez zapośredniczone przywiązanie do tej rodziny, oczekiwania wobec filmu o Beksińskich zdążyły w moim przypadku narosnąć jeszcze zanim usłyszałem, że go kręcą.
Wbrew temu, co o „Ostatniej rodzinie” mówią w wywiadach i recenzjach, film nie traktuje wcale przede wszystkim o dynamice rodzinnych relacji, a przynajmniej nie oddaje ich faktycznego zaplątania tak ciekawie, jak mógłby. „Ostatnia rodzina” (to jej mocna i słaba strona) opowiada o umieraniu. O śmierci różnych twarzach i aspektach. Chwile radości i odprężenia przeciekają w nim jak woda przez palce. Śmierć, mówi film Matuszyńskiego, może przyjść po cichu i powitać cię jak starego przyjaciela. Tak było z babcią Beksińską. Używając słów Zdzisława, w przypadku jego matki życie i śmierć spotkały się jak pas lotniskowy z podwoziem samolotu w trakcie idealnego lądowania. Śmierć może nadjechać walcem, anonsując się uderzeniami w bęben i zabrać cię z okowów choroby. Przedwcześnie, a zbawczo i przy pełni świadomości zarazem, jak w przypadku Beksińskiej Zosi. Śmierć może przyjść na zamówienie i ululać cię do snu, jak pod numerem Beksińskiego Tomka. Wreszcie śmierć może być gwałtowna i brutalna, wedrzeć się do mieszkania kopniakiem i wyrwać cię z komfortu własnej przestrzeni ostrymi szponami. Jak u Zdzisława, na Sonaty 3. Niezależnie wszak od tego, którą opcję wylosujemy w zabójczej ruletce, umarcie to zawsze jedna i jedyna rzecz, którą wszyscy winni jesteśmy zrobić w tym świecie. Nie zmieni tego tabu, jakie stanowi w naszych rozmowach i kontemplacjach, a pojednanie ze śmiercią zawczasu to najlepszy sposób na zaznanie spokoju. Nie szczęścia, ale spokoju właśnie. „Pogodny nie jest, ale dlaczego od razu katastroficzny”, mówi w filmie Zdzisław o jednym ze swoich obrazów. „Całe życie malował śmierć, a kiedy przyszła po niego, namalował ją kto inny”, mówi o Zdzisławie mural jego bloku, który zawsze chcę zobaczyć, bywając w Warszawie, tylko nigdy nie mam czasu.
„Ostatnia rodzina” jednak, tyle szczerej uwagi poświęcając Beksińskich umieraniu, nie zostawia wiele miejsca, żeby opowiedzieć o ich życiu. Życiu, które z powodów tak dobrze wytłuszczonych przecież w książce, było fascynujące. A to przecież życie, jak bozon Higgsa cząsteczce atomowej, nadaje śmierci masę w metafizyce wszechświata. Przez ten niedostatek narracji, śmierć niechcący chyba staje się w filmie bardziej turpistycznym (albo i trupistycznym) fetyszem niż tematem do pogłębionej refleksji, jak np. w 5-sezonowej epopei o umieraniu pt. „Sześć stóp pod ziemią”, do której opowieść Beksińskich mogłaby równać ciężarem.
Śmierci Beksińskich były różne, jak ich osobowości. Ciche i wymęczone, gwałtowne i nieobliczalne. Tomka i Zdzisława prawie wszystko różniło. Pierwszy był egoistą i egocentrykiem. Nawet z odpowiednią wiedzą i uprawnieniami nie diagnozowałbym go na podstawie listów, nagrań i relacji, ale kolaż, który się układa z tych okruchów życia ilustruje jakąś kombinację Aspergera i zaburzeń dwubiegunowych. A tę niestabilną chemiczną mieszankę podgrzał pewnie jeszcze eksperyment wychowawczy, który na Tomku podjęli rodzice, nie stawiając mu nigdy żadnych wyraźnych granic wolności. „Masz, rozbij misia”, filmowy Zdzisław wręcza synowi butelkę, która zaraz dezintegruje się na podłodze dla rozładunku focha w jednej z pierwszych scen „Ostatniej rodziny”. Ojciec Beksiński z powściągliwym uśmiechem oklaskuje destrukcję. Może to nie rozczarowanie światem zniszczyło Tomka, ale fizyczna niezdolność do odczuwania szczęścia zaklęta w neuroprzekaźnikach. Zdzisław był raczej flegmatykiem niż cholerykiem. Określał się sam typem ocaleńca, który w każdych okolicznościach się urządzi i z każdym gównem pod nosem nauczy żyć. Nie znaczy to jednak, że życie go nie bolało. Sam był niewolnikiem własnych natręctw, przeklęty fobiami, chorobliwym brakiem asertywności. Z przekory stawiał temu wszystkiemu czoła. Może nie przytulił nigdy syna, ale z pewnością go kochał. Szokujące z pozoru uszanowanie decyzji syna o samobójstwie, zaniechanie ratunku za wszelką cenę, to efekt właśnie cienkiej jak pajęczyna nici zrozumienia, która łączyła Zdzisława z Tomaszem.
Po śmierci Tomka pojawiły się wobec malarza oskarżenia. O „syntetyczne relacje”, szorstkie ojcostwo i wychowanie wkoło obrazów śmierci, które miały powoli pchać dziennikarza w objęcia wiecznego mroku. Świetny skądinąd reporter Wojciech Tochman w tekście „Leży we mnie martwy anioł”, cytując czyjeś słowa, stwierdził wprost, że Zdzisław Beksiński synem się brzydził, co ostygłego z emocji malarza głęboko wówczas dotknęło. Dramat człowieka, który odnosi prawdziwy artystyczny sukces, ale czuje, ze zawiódł w prawdziwie najważniejszej roli swojego życia, to dla mnie najsilniejszy aspekt historii o Beksińskich. „Ostatnia rodzina” go marginalizuje, mam wrażenie, podobnie jak całe ostatnie lata życia Zdzisława.
Nie chciałbym wcale, żeby to wyglądało na przemądrzałe „Gdybym ja był trenerem”, ale gdybym ja miał talent, pieniądze, ludzi i wolę do nakręcenia filmu o Beksińskich, zacząłbym go gdzieś w 2003 roku. Kiedy Zdzisław poznaje Panią Puchalską, z którą na finiszu życiorysu połączyła go przyjaźń. Jego związki z żoną i synem poznawalibyśmy przez retrospekcje, bo to w retrospektywie często życie i śmierć nabierają większego sensu. Z takiego filmu mogłoby płynąć przesłanie, że nawet w żalu, depresji i natrętnym bólu, przy odleżynach i w ohydnym jaskrawym świetle wlewającym się przez szpary między roletami w smętny niedzielny poranek, życie nie przestaje się toczyć i wciąż ma coś do zaoferowania, a śmierć to tylko końcowy przystanek nieprzewidywalnej trasy. Zofia nie zdobyła na tej trasie wielkiego uznania współpasażerów, pozostając w cieniu swoich chłopców, ale to tylko dzięki takim osobom, gotowym wyjrzeć poza horyzont własnego ego, świat wciąż istnieje. Tych ludzi, których kultura ma zwyczaj nazywać Wielkimi, przeważnie nie byłoby wcale, gdyby nie ludzie Dobrzy. Jak Zofia. Ona w tej logice swój sens znalazła, syn i mąż wszakże życia tak nie ujmowali.
Obaj postrzegali świat przez zapośredniczenie. Malarz przyklejony do okularu kamery albo odklejony od rzeczywistości za ścianą, w wirze własnych wizji wylewanych na pilśniową płytę. Tomasz doświadczający ideałów w filmach, książkach i muzyce, przedkładający symulakra ponad realizm. Obaj zdolni w swoich dziedzinach, nie odnieśli sukcesu w najtrudniejszej sztuce życia. Co nie znaczy jednak, że ich żywoty były wędrówką ku śmierci po omacku, jak można by wynieść z „Ostatniej rodziny”.
„Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998…”.
Nawet fizycznie niezdolny do czucia radości Tomek Beksiński wymienia w swoim pożegnalnym felietonie „rzeczy, dla których warto było żyć”. Jest wśród nich promująca film piosenka „Nights in White Satin” The Moody Blues. Kultura wypełnia życie treścią. Może rozrywać, może nieść ukojenie albo refleksję – optymistyczną czy pesymistyczną skrajnie. Nie jestem przekonany, czy „Ostatnia rodzina” dokonuje którejś z tych rzeczy. Tak jak śmierć jej bohaterów nie jest poprzedzona odpowiednią dawką ich życia, tak jej okrutny finalizm nie jest podbudowany solidną dawką przemyślenia. Beksińscy może nie poradzili sobie nigdy ze sztuką życia, ale nie chcieli podpalać świata ani zarażać depresją. Raczej z szarych popiołów smutku wygrzebywali skrawki piękna.
Comments are closed here.