Pośród czerni migoce nadzieja
03-11-2016W najpierwszym odcinku dla hecy zmusił premiera Zjednoczonego Królestwa do spoufalenia się z maciorą w telewizji na żywo. Kilka lat potem niejaka afera Piggate z udziałem Davida „Dave’a” Camerona sprawiła, że nawet co bardziej flegmatycznym Brytyjczykom monokle pospadały ze zdziwienia i zwrócili oczy ku temu prorokowi.
Charliemu Brookerowi, twórcy Black Mirror. Jego błyskotliwa, choć pewnie dla przeżartych rdzą cyników mało odkrywcza satyra na rozkład więzi społecznych w czasach technologicznego nasycenia znajdowała też dalsze odbicia w rzeczywistości. Ostatnio gdzieś w Rosji krztyna duszy zaplątana w mediach społecznościowych posłużyła do cyfrowej rezurekcji zmarłego chłopaka dla pokrzepienia tęskniącej przyjaciółki, jak w odcinku „Be Right Back”. Godzinne etiudy, które tworzyły ten wyjątkowy serial, najgodniejszego następcę oryginalnej „Twilight Zone”, różniła z tytułu formy stylistyka, ale łączył obłędny pesymizm. Wszystkie czymś zaskakiwały, choć konsekwentnie szafowały najmroczniejszymi obrotami wydarzeń. Epizod „White Bear” zasnuł na przykład przewrotną fantazję wokół jednego z największych obrzydlistw, które przytargał do naszego życia internet – cyberlinczów. Zwrot akcji, który serwował, był jak kocówa w mokrej szmacie, eutanazja nadziei dla społeczeństwa.
Ale to 3. sezon zaadoptowanego przez Netflixa Black Mirror oferuje najbardziej zaskakujący twist serii do tej pory. Jak to nazywał Pan Gustave z „Grand Budapest Hotel”, nikły promyk wiary w ludzkość.
Nastolatka w kompulsji streamuje na żywo gwałt na swojej koleżance przez socjalową aplikację w telefonie. Transmisja gromadzi kilkudziesięciu obserwatorów. Bezpiecznie zakotwiczonych na swoich kanapach. Nikt nie zawiadamia policji, nikt nie interweniuje. Bezczynnie patrzą albo komentują, nieustannie wyklikują serduszka. To nie scena z serialu, ale faktyczna sytuacja z tego roku. Można z niej utkać twardy argument za zasypywaniem poczucia morału przez kopary technologicznej rewolucji albo zacząć dociekać tu większej złożoności. W kodzie cholernego Periscope’a. Wyplucie serduszka następuje w nim przy każdym dotknięciu ekranu. Zaś oswojony choćby z samą ideą pornograficznej inscenizacji przemocy na webcamie, wyalienowany internauta w tej konfiguracji nie zareaguje przecież właściwym odruchem empatii na świadectwo przestępstwa. Może więc technologia nie obnaża wcale powszechnej bezwzględności ludzkiej. Sama w sobie też nie jest szatanem, który wyzwala najgorsze albo znieczula na krzywdę. To banalność zła, efekt działań ludzi, którzy tę technologię rozwijają i szerzą pod pretekstem dogadzania użytkownikowi końcowemu, z chlubną ideą na banerze reklamowym i bez żadnej refleksji nad negatywnymi konsekwencjami jej funkcjonowania. Wokół tych pomysłów wydaje się krążyć trzeci sezon Black Mirror.
Pierwszy odcinek pt. Nosedive zabiera w dystopijną rzeczywistość, którą jak w „Her” Spike’a Jonze’a opanowali pretensjonalni hipsterzy. Teatr życia napędza w niej upospolicony mechanizm relacjonowania i opiniowania gwiazdkami każdej jednej interakcji społecznej. Kombinacja Yelpa z Instagramem. To bardziej dramatyczna wersja wizji, którą wcześniej pod śmiechy eksplorowało „Community” w odcinku „App Development and Condiments”, całkiem łatwa do wyobrażenia w świecie, w którym lajeczek już jest walutą. Pogoń za wyższą średnią ocen wiodącą do społecznego awansu wymusza niby na ludziach z ambicją większą uprzejmość i staranność, a przy tym wykoślawia każdą relację i cementuje system kastowy, w którym trudno wygrzebać się ze swojej klasy, a łatwo w jedną dobę wypuścić z rąk wszystko. Ze słodko-gorzkiego finału tej historyjki wygląda kojąca jednak na swój sposób myśl, że można człowiekowi rzeczywiście zabrać wszystko, łącznie z wolnością, ale nie można odebrać wolnej woli i indywidualności, jeżeli tylko ma w sobie na tyle rebelii, żeby o nie powalczyć.
Playtest, efekciarski odcinek o strukturze fabularnej „Incepcji”, piętrzy warstwy wirtualnej rzeczywistości, żeby po paru upadkach wylądować przy banalnie prostym morale – zadzwoń do mamy. Bo możesz nie zdążyć. Bez względu na to, ile nakładek na własną rzeczywistość sprawimy sobie, w szpiku dalej będziemy mieć zapisane, skąd się wywiedliśmy. Tylko te najgłębsze relacje rozpalają i gaszą synapsy w mózgu, z nich wylęgają się wszystkie prawdziwe lęki i nadzieje. Każda ucieczka – wirtualna czy cyfrowa – może je tłumić, ale nigdy nie oddala. Większość ludzkich reakcji to jakaś przyjęta albo nabyta poza na potrzeby społeczne, ale każdemu wystarczy odpowiednio pogrzebać w głowie patykiem, żeby szturchnąć takie emo, którego siła potrafi zabić na miejscu.
Najmroczniejszym kawałkiem sezonu, tegorocznym „Białym Misiem” jest na pewno Shut Up And Dance. Co istotne, nie ma tu fantazji, wymyślnej technologii ani lekkiego sci-fi, tylko historia, która mogłaby wydarzyć się jutro rano, a to tylko pogłębia grozę. Niby wiemy, że cały czas podsłuchują i podglądają nas NSA, Microsoft, Google, chińscy hakerzy i Zbig Ziobro, ale zbywamy to sobie pół-żartem. Co się może zdarzyć, co nie. W tym odcinku ktoś nagrywa głównego bohatera przed komputerem, ze spodniami przy kostkach i z ręką na interesie, po czym wykorzystuje nagranie do psychopatycznej gry w szantażyk. Oglądanie tego to stresujące doświadczenie, którego nikt nie będzie chciał powtarzać, a na koniec zabawy jeszcze odcinek wyciąga spod nóg dywan, na którym trzymaliśmy się za ręce z naszymi protagonistami w podobny sposób jak „White Bear”, dając ponurą lekcję o internetowych mścicielach, którzy plenią się na różnych podforach Reddita i 4chana, bawiąc w sprawiedliwość.
I po tej szklance pochłaniającej światło i nadzieję antymaterii Black Mirror podaje w ślicznej neonowej otoczce odtrutkę pod postacią San Junipero, jedną z najpiękniejszych love stories tego roku. Odcinek, który rozkochał w sobie towarzystwo LGBT uroczą ilustracją ponadczasowego i ponadwymiarowego romansu, gra przede wszystkim na uniwersalnym sentymencie do opowieści o odkupieniu i fantazji o życiu wiecznym. Po raz pierwszy w tym serialu supernowoczesna i trudna do ogarnięcia technologia, choć nie całkiem wolna od problemów moralnych, otwiera bohaterom wrota do szczęścia, a nie bezdennej rozpaczy. Ostatnie ujęcia przywodzą na myśl sceny z „Ubika”, a surrealizm pogłębia zadziwiająco stosowna piosenka Belindy Carlisle. Za tym sztafażem chowa się gdzieś oczywiście poważna refleksja o tajemnicy ludzkiej duszy – być na zawsze pandrajwem w serwerowni albo nie być wcale – ale od rozgrzebywania jej znacznie bardziej atrakcyjna jest słodka demistyfikacja idei Nieba.
Men Against Fire wypada w tej karuzeli chyba najbardziej blado, zagłębiając się w dość oczywistej zadumie nad dehumanizacją jako narzędziem wojny i społecznego rozwoju. Jego wizja w świetle napiętej atmosfery geopolitycznej ostatnich dwóch lat wydaje się nawet optymistyczna względem natury ludzkiej. Wydawałoby się, że w rzeczywistości do zasiania odpowiedniej dawki nienawiści wobec jakiejś grupy społecznej nie potrzeba wypasionego implantu do oka z funkcją augmented reality. Wystarczy, że jakiś polityk wdrapie się na schodek i opowie o pasożytach, bakteriach, malowaniu tęczy i wysadzaniu autobusów.
Hated in the Nation to bez wątpliwości najbardziej widowiskowa część serii. Korzystając z metrażu pełnoprawnej kinowej produkcji, zręcznie rozprawia się z tematem społecznościowej gównoburzy i jej realnych konsekwencji. Może to być pierwszy od bardzo dawna film, który faktycznie zasłużył na określenie „hitchcockowski”, przeciągając poczucie niepokoju przez długie minuty napięcia. To ciekawy technothriller, który w półtorej godziny zdąża tknąć tematy zagrożeń związanych z „internetem rzeczy”, powszechną inwigilacją i wolnością słowa zachodzącą tak daleko, że sprowadza się do rzucanych mimochodem na każdym kroku gróźb śmiertelnych.
Kiedy Black Mirror roztacza te swoje przerażające wizje nowoczesności, montuje alegorie mechanizmów rządzących współczesnością, pokazuje „społecznościowość” zamiast społeczeństwa, zapis zamiast pamięci i ucieczkę w przód zamiast naprawy, wydaje się mówić przy tym „hate the game, not the player”. W końcu gracze tylko gonią za poczuciem komfortu, bezpieczeństwa i przynależności, to rzeczy, których każdy potrzebuje. Jak mówi postać grana przez Bryce Dallas Howard w pierwszym odcinku, „Najpierw muszę coś zyskać, żeby mieć, co tracić. Muszę grać w numerki i podporządkowywać się ich zasadom”. To tylko gra, przecież wszyscy to robią, przecież nie wierzymy, że mamy na cokolwiek realny wpływ, więc wyżyjemy się choć w ten sposób, tłumaczą się użytkownicy hashtaga #DeathTo w odcinku finałowym. Banalność zła. Wobec tego jednak Black Mirror przypomina, że w każdej osobie tkwi cząstka indywidualizmu/empatii/buntu i odkrycie jej nie jest uzależnione od wyjątkowości jednostki, tylko od okoliczności.
3 sezon Black Mirror dostępny jest na Netflixie od 21 października.
Dodaj komentarz