Hardwired… To Self-Destruct
29-11-2016Mówiąc przykładowo, że nie jestem no fanem Metalliki, mam na myśli, że nie zwisa mi ich plakat z sufitu, nie mam ich koszulki ani żadnej płyty, nie byłem nigdy na koncercie ani nie znam historii, nie ich nuty załączają mi się, kiedy myję pachę, ale bynajmniej nie gardzę. Niemniej fan Metalliki słyszy wtedy, jakbym gardził i gotów był jeszcze nasikać na kable od nagłośnienia. Ale to też fan Metalliki porozsiewał te stare memy o kończeniu na „Zabić ich wszystkich” oraz najostrzej cznia na wszystkie nowe kawałki. W klatce piersiowej thrash metalu zamiast serca bije gniew. A nowej płyty od zespołu Metallica słucha niespodziewanie przyjemnie.
Nie ma tam tego tego angstu, od którego najbardziej legendarne płyty zespołu kotłowały się w CD odtwarzaczu. Zamiast grać, jakby chcieli roznieść swój sprzęt na kawałki, Metallica gra z pasją i uciechą chłopców w bandzie garażowej i z doświadczeniem brzuchatych dziadków jednocześnie. Przez 70 minut muzyki „Hardwired…” grupa robi to, co ma opanowane na level:szacunek. Na jednym wdechu naparza w gary, szarpie struny i zdziera gardło.
Cały album to taki prawie postmodernistyczny kolaż nawiązań do własnej przeszłości, swoich inspiracji i muzyki kolegów. Piosenka „Murder One”, sklejona z tytułów kawałków Motörhead, ze swoim animowanym klipem to całkiem ładny homaż dla zmarłego Lemmy’ego Kilmistera.
„ManUNkind” wpada momentami w bluesowe przeciągi, a moja ulubiona piosenka z tej playlisty „Dream no more” jedzie otwarcie Lovecraftem.
He wakes as the world dies screaming
All horrors arrive
He wakes giving earth its bleeding
Pure madness alive
Cthulhu, awaken
Może ta płyta to za mało, żeby wybudzić Cthulhu z dna oceanu, ale wystarczy, żeby wybudzić ciebie rano w autobusie.
Dodaj komentarz