Coś poszło nie tak, Dolores
07-12-2016Westworld to najlepszy serial 2016 roku. Bo w zabawie w seriale od oglądania fajniejsze jest przeczesywanie dyskusji o kolejnych epizodach na Reddicie, analiza fanowskich teorii, rozpracowywanie symboliki w tekście i obrazie, dokopywanie się do trzeciego dna i całe to odrabianie lekcji. I tylko „Westworld” w tym roku umiał dostarczyć inteligentnej rozrywki między nowymi odcinkami.
Scenariusz oryginalnego „Westworldu” z 1973 roku napisał ojciec chrzestny technothrillera Michael Crichton. Przewodnim motywem całej jego twórczości jest fundamentalny brak zrozumienia na linii zwykły człowiek – technologia/nauka i tego niezrozumienia opłakane konsekwencje. W bardzo fajnym „Airframe”, który polecam entuzjastom smoleńskich teorii, pisał na przykład o technofobicznych pułapkach czyhających na śledczych w sprawie katastrofy lotniczej, a w jego wszystkim znanym „Parku Jurajskim” natura odgryzła głowy krnąbrnym naukowcom nierozumiejącym jej praw. Od czasu starego „Westworldu” podejście popkultury do sztucznej inteligencji trochę się jednak zniuansowało. Od „Terminatora” awansowaliśmy do „Ex Machiny”, w której sympatia do diabła o syntetycznej buźce anioła relatywistycznie miesza się nam z respektem i zgrozą. Nowy „Westworld” z obrotnym kopniakiem wkracza w tę nową epokę opowieści. Serial HBO przywołuje naturalne skojarzenie z nowym „Battlestar Galactica”, który też z rozczulającej, zaśniedziałej ramotki o tosterach zrobił moralitet o socjologicznych i antropologicznych podtekstach. Poza tym i tu i tu zastanawialiśmy się kto jest a kto nie jest robotem i jakie ma to właściwie znaczenie.
Pierwszy sezon „True Detective” wywindował w swoim czasie na liście przebojów Amazona obskurną książeczkę z gatunku weird fiction pt. „Yellow King”, po tym jak rozhulała się teoria sugerująca fanom, że znajdą tam rozwiązanie zagadek serialu. „Westworld” tak samo skłania do odkurzenia zapomnianej publikacji z pogranicza psychologii i kuglarstwa „Bicameral Mind”. Książka zawierała opisaną w serialu hipotezę, którą można streścić mniej więcej w taki sposób: umysł ludzki dzieli się na dwie komory. W pierwszej są czynniki odpowiedzialne za mówienie i działanie, czyli ekspresję. W drugiej myśli, które człowiek pierwotny miał interpretować jako głos bogów w swojej głowie. Rodzaj ludzki miał zyskać samoświadomość w momencie, w którym pierwszy ogarnięty ewolucyjnie homo sapiens przewiercił ścianę między tymi komorami. W „Westworldzie” symbolizuje to sławny labirynt, serialowy leitmotiv. Serial porusza się po temacie sztucznej inteligencji z gracją Pacmana na wysokim poziomie, wymijając otrzaskane przez literaturę YA metafory totalitaryzmu. Oczywiście to jest jednak opowieść o zniewolonym umyśle. Faktycznie skłania do ciężkiej rozkminy, która wjeżdża przeważnie tylko przy kieliszku absyntu o czwartej nad ranem. Czy mam w ogóle wolną wolę, jak uczyli na religii, czy wszystko jest prederminowane. Czy się rodzą w mojej głowie oryginalne idee, czy wszystko jest tam zasiane, zaprogramowane. A jak zaprogramowane, to co mnie różni od zawieszonego Windowsa. To też historia o granicy między psychopatią a hadkorowym gamingiem, która w prawdziwym świecie leży jeszcze gdzieś nieodkryta. To wszystko ciekawe tematy, ale dla mnie „Westworld” to jest przede wszystkim opowieść o machinach narracji.
Uwielbiam te jego przeintelektualizowane dialogi, które dopiero za dwa sezony nabiorą pewnie zupełnego sensu, a jak Anthony Hopkins zaczyna swój egzaltowany monolog, to jem go łyżką jak Nutellę. Uwielbiam nietypowe i tajemnicze motywacje jego bohaterów. Doktora Forda, któremu nie zależy na pieniądzach dla rzeczy ani na władzy dla władzy, który tylko chce snuć swoje opowieści. Nie ze słów i obrazów, ale z żywych istot. To jest wreszcie modus operandi godny kompleksu boga. Najlepsze historie to historie sukcesu, upadku albo odkupienia. Bo o dobrej narracji przesądza ten moment, w którym narrator przekłada zwrotnicę i rzuca bohaterów na nowy tor tak, żeby nam widzom przywalić w samiutki środek emo. Zmieniająca tor opowieść Dolores i Williama (to ten koleś, który wygląda jak młody Grechuta), która spotyka się z wątkiem Człowieka w Czerni, to egzemplarz takiej narracji, która nieuchronnie przecina serce wpół.
Epicka epickość finału pierwszego sezonu to nie tylko zasługa pięknej rozpierduchy i kolejnego rockowego kawałka zagranego na pianinie, ale właśnie kolejnej machiny narracji, która znowu zaskakująco zmienia bohaterom tor, odkrywając ich zaskakujące motywacje. Okazuje się na przykład, że cele trzech najistotniejszych w serialu graczy (Dr. Forda, Arnolda i Człowieka w Czerni), choć pozornie stanowiły oś konfliktu, od pierwszego odcinka były zbieżne. Niewiadomą pozostają wciąż tylko zaplątane w te machinacje androidzie bohaterki serialu. Czy złotym strzałem Dolores przebiła ostatecznie ścianę swojego umysłu, czy „coś poszło nie tak” i zastąpienie kontroli chaosem wcale nie oznacza wolności. Kto teraz będzie poruszać zwrotnicą narracji? Ach, och, a drugi sezon dopiero w 2018 roku…
Dodaj komentarz