Nie grzał mnie szczególnie przed startem ten czwarty sezon „Sherlocka„. Jak się człowiek nagrzewa na zjawiska występujące z częstotliwością zaćmienia słońca to przedwcześnie stygnie i się spopiela. Stay cool, mon. Tak więc przeleciała mi premiera pod radarem, ale jak już zaczęły jej echa pobrzmiewać w internetach (nowy sezon Sherlocka poznaje się po zintensyfikowaniu homoerotycznych gifów z Cucumberbatchem i tym drugim), to myślę sobie – no obejrzę, bo w sumie to mnie ciekawi ciągle jak ten ziomek to zrobił, że się zabił, ale nie umarł.

sherlock watson

CO ZA ZJAZD!

I chyba dopiero jak leciało „Previously” to się połapałem, że cały poprzedni sezon wyparłem z pamięci jak złego tripa. Zamiast godziwego wyjaśnienia dobrej akcji z gatunku „zabili go i uciek” z końcówki „Reichenbach Falls” oraz nowych kryminalnych kejsów spod znaku płaszcza i sztyletu poprzedni sezon próbował mi sprzedać jakieś heheszki oraz meta-fabułę dla pokolenia tumblra, niczym Pan Zenek, co nie naprawił ogrzewania, ale śmieszkuje na lewo, prawo i woła dwie stówki za inspekcję. No tak nie będziemy rozmawiać.

Pierwsze dwa sezony serialu uwielbiam. Zsynchronizowały się w swoim czasie z filmami z Downeyem Juniorem i też zerwały z wizerunkiem Sherlocka sztywniaka, który snuje się po mieście z wielką lupą jak Paszczak po łące i mędrkuje. Nowy Sherlock dedukuje sarkastycznie, ćpie kokainę, a jak trzeba to i w mordę przywali taktycznie, co tak naprawdę bliższe jest oryginałowi Conan-Doyle’a niż ten miraż ekscentrycznego brytyjskiego dżentelmena, który roztoczyły czarno-białe seriale pokryte patyną. Nowy Watson też nie jest pierdołą, której trzeba wszystko elementarnie tłumaczyć, tylko trochę mniejszą pierdołą, którą ledwo raz na trzy odcinki należy uratować jak księżniczkę w zamku.

sherlock-holmes-basil-rathbone-nigel-bruce

To się nie zmieniło, ale w trzecim sezonie „Sherlocka” zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jakby serial się zapadł pod ciężarem własnej popularności i zagrzebał głowę w dupie tak głęboko, że wygląda na trylobit. Steven Moffat przestał pisać historie i zaczął robić sam ścianę gifów, chaotyczny ciąg scenek oparty na drobnych interakcjach, hermetycznych żarcikach, mrugnięciach oczkiem do fanbazy. W między czasie aktorzy też zrobili takie kariery, że mogą sobie pozwolić na to, żeby raz na trzy lata się spotkać, upalić, nagrać samego blooper reela do serialu, który ich wylansował i ukłonić na koniec, jakby nigdy nic. Powiedziałbym, że jak na skromne 13 odcinków „Sherlock” imponująco wiele razy dżampnął szarka, gdyby to wyrażenie samo nie dżampnęło szarka w polskiej blogosferze.

Benedict Cucumberbatch zaczyna IV sezon, jakby ciągle jechał na oparach kwasu z „Doktora Strange’a”. Sherlock ma zwidy i jazdy jak narrator z „Fight Clubu”, gra w Cluedo i wygrywa Escape Roomy. No co za paździerz. A jak już zaczyna się z tego chaosu wyłaniać gruba intryga i straszny demiurg, to czuję, że jesteśmy bardziej u Douglasa Adamsa niż u Conan-Doyle’a. WSZYSTKO się łączy. No szkoda tylko, że jak w „Holistycznej Agencji Dirka Gently”, a nie jak w angielskim kryminale. Ale ponieważ ja hejtem gardzę, to wprowadzę kilka pozytywów do tej, hm, recenzji.

The-Great-Mouse-Detective-classic-disney-19894189-1280-720

Nie wiem, kto by wygrał w zawodach na najbardziej brytyjską twarz świata – Toby Jones czy John Oliver – ale to Toby Jones wygrywa ten sezon „Sherlocka”. Otóż rzadko dostajemy w filmach seryjnego mordercę, któremu scenarzysta nie robi psychoanalizy, tylko wkłada w usta frazę tak przecudną w prostocie jak Killing people just makes me incredibly happy. Może pięć osób na świecie potrafiłoby taką linijkę dialogu wiarygodnie zaintonować i Toby Jones eksplicytnie jest jedną z nich. Mógłby ci zjadać jelito na żywca, ale nie będziesz mu mieć za złe, tylko serce będzie rosnąć, że tak bardzo uszczęśliwiasz tego bazyla swoim bebechem.

Gdyby serial skończył się taką optymistyczną notą też byłbym szczęśliwy. Niestety wracają dramaty jak w rodzinie Foresterów, wielki plan zemsty i Wewnętrzna Łączność Wszechrzeczy. Nie podobało mi się to w ostatnim Bondzie i tu też smakuje jak guma do żucia zapieczona w cieście. W końcu się przetrawi, ale co żołądek przecierpi do tego czasu…

sherlock holmes watson

Dla równowagi wobec Toby’ego odnaleziona siostra Sherlocka ucieleśnia stereotyp psychopatycznego geniusza (poza tym, że jest kobietą). Mamy wierzyć, że jej talent do manipulacji graniczy z supermocą albo czarem konfuzji, ale koniec końców obezwładnia ją siła miłości, współczucie i przytulasek. Trochę tę niezręczność ratuje interpretacja, że bardziej niż postacią jest panna patykiem fabularnym służącym do pogrzebania w psychice głównego bohatera. Finalny odcinek jest prawie jak burza. Szybko zlatuje, ma przebłyski i prawie nawilża. Narracja wraca na tory w tych scenkach, w których introdukcja I’m a highly functioning sociopath Sherlocka okazuje się kokieterią zwykłego typka, który umie puzzle i sudoku, ale wcale nie umie rozdzielić emocji i intelektu, tylko prowadzi tryb życia jakby umiał.

Finałowy sezon „Sherlocka” to totalny bajzel. Ale urokliwy bajzel.

Dodaj komentarz