Sztuka narracji: Iron Fist i Legion
28-03-2017Twórcy „Legionu” badają wody, na które kino superbohaterskie nie odważyło się jeszcze zapuścić, Netflix bada cierpliwość widza i zapuszcza sam siebie, a „Iron Fist” nadaje się bardziej do porannego pasma w Fox Kids niż do Defendersów.
Marketing opiera się na prawach Murphy’ego jak dzielnice Harlemu i Dolnej Wildy na prawie pięści. Najważniejsze z nich mówi, że jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie. Spójrzcie tylko na kampanię Żubra. Jeden pomysł mielony na różne wariacje od 15 lat, a wciąż ktoś się chichra z tych nowych haseł. Tak samo z Marvelem. Jedna sztanca, różne posypki, kilkanaście, zaraz kilkadziesiąt filmów i seriali spod tej sztancy, a ludzie ciągle moczą gacie, kiedy nowy teaser się objawia. Żeby tylko fani, to idzie rozumieć, ale jeszcze ci wszyscy recenzenci, co rujnują innym beztrosko głupim filmom pozycje startowe swoimi ocenami. Wpadają jeden za drugim w te marvelowe wnyki pretekstowej fabuły przykryte kolorową ściółką z dowcipu i one-linerów. I co pozostaje im napisać, żeby nie wyjść na marudnego pierdziela, tudzież frajera z nogą w kleszczach? „Może nieco schematyczne, ale jak zwykle fajne!”.
I dlatego krytyczna porażka „Iron Fista” na Rotten Tomatoes przysporzyła mi trochę takiej zwykłej ludzkiej schadenfreude. Nie ma to nawet wiele wspólnego z troską o inne, regularnie zbierające od krytyków cięgi, filmowe wszechświaty, jak X-Men Universe albo DCEU (choć smętna mina Bena „Hello Darkness, My Old Friend” Afflecka zawsze łamie serce). To taka rozkoszna zawiść. Jak w szkole, kiedy największy kujon brązonos dostawał wreszcie zasłużonego bambola do kajetu. Bo kurna, Marvel. Od paru lat oddajesz to samo wymięte wypracowane, dopieszczone nieco odmienną frazą, opryskane inną perfumą, a potem dziwisz się, jak cię ktoś przyłapie.
Tak, Marvel, od kilku ostatnich premier męczysz bułę. Drugi sezon „Daredevila” miał przyjemny rozpęd, ale pobiegł na walki z ninjami przypominającymi kitowców. „Luke Cage” przynudzał, a „Doktor Strange” przypominał dwugodzinny trailer do filmu właściwego. Ale każda z tych produkcji ma w sobie coś przynajmniej znośnego, charyzma bohaterów ratuje seans. Matt Murdock tak ładnie troszczy się o praworządność, Power-Man ma słodką wyjebkę na wszystko wkoło i ogarnia motywy z blaxploitation movies, a Benedict Cucumberbatch ma Głos i alfonsiarską pelerynę. Tymczasem Danny Rand i „Iron Fist” po prostu staromodnie ssą.
Nie, Danny, to nie wina Trumpa. To nie przez to, że jesteś majętnym białaskiem, nikt cię nie lubi (choć gadanie o dyskryminacji milionerów nie dorabia ci uroku). Nie dość, że twój serial jest nudny jak absolutorium na stomatologii, to ty sam mnie wkurwiasz. Od pierwszej sceny wyglądasz i zachowujesz się jak student europeistyki, który spędził dwa tygodnie w Nepalu i wrócił odmieniony na zawsze. Taki typ, co przynosi na imprezę jakieś dziwne piwo, a potem całe wypija sam. I nie kuma żadnego dowcipu. O rany, Danny. Przez trzy odcinki chodzisz od drzwi do drzwi i mówisz ludziom, że chciałbyś z nimi porozmawiać. Czy jesteś superbohaterem czy Świadkiem Jehowy? Nikt nie wierzy, że jesteś który jesteś? Wykrzycz im w gęby jakiś fakt, o którym nikt inny nie może wiedzieć. Tak to jakoś robią w innych filmach, gdzie nie tracą czasu. Dziewczyna nie wierzy, że jesteś kung-fu tai-czi hoya-hoya jebaką z dalekiego wschodu? Pokaż jej jakiegoś fajnego kopniaka i miejmy już te nudne podchody za sobą! Dałeś radę skołować sobie fałszywy paszport? Dasz radę znaleźć też buty. God damnit, Danny, rozumiem że wychowały cię leopardy śnieżne, ale jakąś minimalną wiedzę o kulturze i komunikacji międzyludzkiej ewidentnie posiadłeś, więc nie rżnij głupa.
Że główny bohater jest tępolem, nie musi koniecznie przeszkadzać w historii. Wystarczy opowiedzieć ją naokoło niego (spójrzcie na Thora). Wprowadzić do narracji jakiś element samoświadomości, jak w większości filmów Marvela. Taki wentyl bezpieczeństwa. Jedno ujęcie, że ktoś przewraca oczyma w niedorzecznej scenie. Trząchanie czwartej ściany. Ale nie, tu wszystko jest nadęte i poważne, a zarazem niechlujne i odbębnione jak serial z epoki Clintona. Czarnych charakterów to tak się nie chciało scenarzyście pisać, że nawet nie zawstydził się na tyle, żeby wykasować ze scenariusza kawałki jurnych dialogów w stylu „Dad says rules are for pussies”. Przez wszystkie odcinki nie przebrnąłem, więc nie wiem, czy ironiczne klaskanie i demoniczny śmiech pojawiają się potem dostateczną ilość razy. A wszystko to pogrąża tym więcej porównanie z tak wspaniale nieprzewidywalnym, chaotycznym, rozedrganym, frenetycznym „Legionem”, produkcji FX o X-Menach późnej generacji.
Nadal nie mam pojęcia o co chodzi w tym serialu, ale co tydzień patrzę na niego jak w złoty zegarek dyndający na palcach hipnotyzera. Obezwładniony jak paraliżem przysennym. Danny Rand z „Iron Fist” i David z „Legionu”. Dwóch kolesi w absurdalnych sytuacjach, w których sami się nigdy nie znajdziemy. Ale tylko do tego pierwszego nie potrafię się odnieść. Wczuć się nie mogę w jego buty, czy tam brak butów. I tu się ujawnia przewaga narracji „Legionu”. Nie rozumiecie, co się w tym serialu tak właściwie odpierdala? To nie przeszkoda, jeśli bohaterowie też nie wiedzą. Mamy swój punkt odniesienia. Sceny tworzą nieład, jak pospieszna rekonstrukcja snu tuż po przebudzeniu? To właśnie clou tej narracji. Bo „Legion” ucieka od klasycznego sposobu opowiadania historii poprzez ekspozycję i mówi do nas jakby zapomnianym językiem Fromma. Zagnieżdżonymi w czaszce archetypami sennymi.
Wszystkie opowieści muszą przedstawić swoich bohaterów. „Iron Fist” pokazuje mi typa w piżamie, który powtarza, że nazywa się Danny Rand, jak przedszkolak, który dopiero co się tego nauczył. „Legion” zabiera mnie w groteskową wizualizację psychiki Davida i rzuca w środek przykładowej sceny, w której pielęgniarka odmawia bohaterowi ciasta – dziewczyna próbuje poczęstować go swoim, ale siostra Ratched znowu interweniuje. Nic więcej nie muszę wiedzieć. Opowieść kolesia o imieniu David stała się właśnie uniwersalną historią o odrzuceniu, zniewoleniu, niemocy i braku kontroli, do której mogę się odnieść. Danny Rand nie jest zagadką. Od pierwszego odcinka mam pewność co do tego, gdzie rzucą go zwrotnice narracji. Nie jest też intrygujący ani imponujący. Niestety nie jest, w przeciwieństwie do pozostałych niezagadkowych bohaterów Marvela, nawet sympatyczny. Davida „się czuje”, a jednocześnie pozostaje zagadką.
„Legion” niby składa się ze znajomych elementów. Dzieciak inny niż wszyscy odkrywa świat, w którym nie jest inny niż wszyscy. Harry Potter i wszystkie inne baśnie o dziwadłach się kłaniają. Ale tutaj ciągle coś w tym układzie nie pasuje. Te znajome elementy zmieniają położenie jak kolorowe prostokąty w kostce Rubika i bez komiksowej wiedzy o Legionie trudno się nawet zorientować, czy oglądamy tu origin story superbohatera czy supervillaina. Rzecz w tym, że nie ma to wpływu na nasze „czucie Davida”. Tak dobrze opowiedziana jest ta historia.
2 komentarze