Seriale, które (mimo wszystko) oglądalibyśmy dalej
06-04-2017Gdyby tak wszystkie seriale przetestować tym znanym bon motem Leszka Millera o zaczynaniu i kończeniu, to niewiele z nich okazałoby się godnymi poznania.
Ileż było tych, co to się „zapowiadały”, „zanosiły” po pierwszym odcinku, po pierwszym sezonie, po trzech nawet, na instant-klasyki, a kończyły nie tyle ze skowytem, co z czymś podobnym do dźwięku ostatnich mililitrów powietrza uchodzących z rozerwanej opony. Bombastycznych początków było mnóstwo, ale dorównujące im serialowe zakończenia można policzyć na zębach widelca. Mnie przychodzą trzy do głowy. „Six Feet Under”, „The Shield” i „Breaking Bad”, trzy finisze, do których wrócimy z równą chęcią, co do najlepszych odcinków najlepszych serii. Nawet takie arcydzieło jak „The Wire” nie przypieczętowało epopei czymś bardziej dojmującym niż banalna nieco metafora zamkniętego kręgu.
Czemu to seriale telewizyjne, niby zwykłe medium do opowiadania zamkniętych historii, są jak te baśnie z wiersza Leśmiana, co się same z siebie wysnuwają, żeby się nigdy nie dosnuć do końca? Oczywiście mamy te historie, którym nie pozwolono się snuć dalej, sławnie zarżnięte przez ludzi pod krawatem przy długim mahoniowym stole, jak „Freaks and Geeks” czy inny „Firefly”. Są też te baśnie z zakończeniem definitywnym jak godzina zgonu, ale tak powszechnie dezaprobowanym, że wypartym z masowej pamięci, jak „Lost” (dlatego przebąkuje się raczej coś o reboocie niż kontynuacji). Jak finał „How I Met Your Mother”, który sam akurat lubię i uważam za dość logiczny w kontekście konstrukcji całej opowieści, niemniej tak nieprzystający swoim słodko-gorzkim, mrocznym wręcz charakterem do filuternej reszty serialu, że również został przez widzów odrzucony. Wreszcie mamy te seriale, które niby zakończyły emisję oficjalnie, bez nacisków, bez interferencji, ale tak naprawdę wcale się nie zakończyły, ale zwyczajnie zamilkły. Zamiast spektakularnego czy zgrabnego chociażby rozwiązania wszystkich wątków, perfekcyjnego crescendo, bystrej korespondencji z wcześniejszymi sezonami, apogeum rozwoju postaci, wymownego epilogu, niewysłowionego a klarownego morału albo przestrogi, mistrzowskiej klamry narracyjnej, otrzymaliśmy wystukane naprędce zdanie kapkę. „I odjechali”. „I umarli”. „I zaczęli wszystko od nowa”. I co jeszcze? I co z tego? Takie pseudo-zakończenia też odrzucamy, bo nie tego oczekiwaliśmy.
I często te zakończenia okazują niedefinitywne, bo bajarze wracają do wioski i dalej snują przerwaną gawędę. Archiwum X zostaje otwarte ponownie, wracamy do Twin Peaks, do rodziny Gilmorek, do „Pełnej Chaty”. Nurt reaktywacji popularnych kiedyś seriali wypłukał nawet z zimnego grobu Michaela Scofielda. Przy okazji pożądanego i oczekiwanego – nie wiadomo do końca przez kogo – powrotu „Prison Break”, podrzucam tytuły pięciu seriali, których wznowienie, mimo zgrzytów w ostatnich sezonach, obejrzałbym chętniej.
DEXTER
He’s a lumberjack and he’s okay. He sleeps all night and works all day. Powiedzmy sobie tak, zakończenie „Dextera” samo w sobie nie było złe. Coś nawet rozpala synapsy w tym przeszywającym, zimnym, desperackim spojrzeniu, którym Dex odpędza nas w finalnym ujęciu. Czujemy to, on zrozumiał, że jest chorym psycholem i nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie. Wszystkie te trudy uczłowieczania okazały się mirażem. Problem z tym zakończeniem jest taki, że liczyliśmy na coś innego. Osiem lat scenarzyści podpuszczali nas wizją Dextera osaczonego, jego misternego domku z kart na skraju ruiny. A na koniec zostawili z błękitnymi jajami. Oglądaliśmy te podchody przez tyle lat, bo chcieliśmy przecież zobaczyć jak sekret głównego bohatera wychodzi na jaw. Niby po kawałku wychodził, najpierw Doakes odkrył prawdę, potem Debra, LaGuerta, tak więc czekaliśmy na kieliszek syropu, a dostaliśmy szklankę rozwodnionego soku. „Dexter”, który w swoich najbardziej błyskotliwych momentach (finał IV sezonu, anyone?) ocierał się o majstersztyk, powinien skończyć się jak „The Shield” i „Breaking Bad”. I jeszcze jeden sezon, jeden by wszystko naprawić, zrobiłby mu dobrze.
Wyobraźmy to sobie. W finale ósmego sezonu Dexter wylądował na odludziu jak Wolverine, więc zasłużył na swojego „Logana”. O jak idealnie pasowałaby mu do trailera kolejna smutna rockowa wersja piosenki Casha. I hurt myself today… Dexter żyje jako drwal, trzymając głowę nisko i próbując zapomnieć o swoim poprzednim życiu, kiedy nagle doniesienia o serii tajemniczo znajomych zabójstw przyciągają go z powrotem do Miami, gdzie po raz ostatni musi zmierzyć się z demonami własnej przeszłości. Ojezu, brzmi tak bardzo sztampowo, a tak bardzo oglądałbym.
HOUSE
Finał „House’a” to taka klamra narracyjna, która niby wszystko spina, ale to iluzja, bo tak naprawdę sama potrzebuje kleju, żeby trzymać się reszty. W opioidowej wizji Doktor pogadał sobie z każdą osobą, która odegrała ważniejszą rolę w jego życiu i w serialu (z jednym rażącym wyjątkiem) i beztrosko wyrzucił całą swoją karierę za okno, mało wiarygodnie nawiązując przy okazji do swojego literackiego pierwowzoru Sherlocka Holmesa, żeby spędzić z najlepszym przyjacielem ostatnie miesiące jego życia. Na koniec powtórzył zdanie, którym przywitał nas w Pilocie serialu i odjechał. Niby wszystkie wątki zamknięte, dopchnięte kolanem, ale mało to jakoś wszystko housowe.
Dlatego widzę tu potencjał na plagiat dziewiątego sezonu „Dextera” i setki innych sequeli. Po latach ukrycia Doktor House wstaje z grobu, żeby rozwiązać jedną i ostatnią medyczną zagadkę w swojej karierze, kiedy tajemnicza choroba dopada jedyną osobę na świecie, na której jeszcze mu zależy. Możecie się zarzekać, że macie już dosyć House’a na resztę życia, ale na dźwięk tej laski stukającej w parkiet w trailerze też poczulibyście dreszcze.
FRIENDS
Mam straszną słabość do motywów pod tytułem „spotykamy się po latach, żeby pogadać o starych urazach, przebrzmiałych uczuciach, blaknących wspomnieniach i ogólnie o tym, jak bardzo nam w życiu nie wyszło”. Dlatego tak nieoczekiwanie dobrze podszedł mi „Trainspotting 2”. Nie było i nie będzie już lepszego momentu na powrót „Przyjaciół” niż teraz. Może niekoniecznie kolejny sezon (widzieliśmy jak to wyszło w przypadku „Full House”), ale jakiś dwugodzinny film fabularny przyjąłbym z umiarkowanym entuzjazmem.
Chandler po chorobie alkoholowej. Monika z pogłębionym OCD. Rachel jako bezradna matka krnąbrnej nastolatki, Ross w trakcie rozwodu z Rachel. Joey po kilku rolach życia, wciągający ukradkiem kokainę. Wszyscy spotykają się, żeby rozwiązać zagadkę zaginięcia Phoebe, która zamieszkała na Alasce z niedźwiedziami Grizzly i przestała kontaktować się ze światem. Scena z rozdzielaniem miejsc w namiotach byłaby hilarious.
THE GOOD WIFE
Tu sprawa jest taka, że w buty, togę i perukę „The Good Wife” doskonale wpasował się już spin-off „The Good Fight”, który został jednym z moich ulubionych seriali tej wiosny, wnosząc do formuły trochę świeżości. Zaraźliwie nieszczęśliwą Alicję o minie greckiego posągu zastąpiła Ruda Jak Jej Tam „You Know Nothing Jon Snow”, która chyba całą swoją postać oparła na manierze aktorskiej Emmy Stone z „La La Land” i nawet dość sympatycznie to wychodzi.
Rzecz tylko w tym, że choć godziwie wyhodowany cynizm Alicji ładnie spina niby „The Good Wife” narracyjną klamrą, to niezałatane pęknięcia w przyjaźniach przez tyle lat toczących ten serial pozostawiły jakieś poczucie niesmaku i niepokoju. Jak po kłótni, po której nikt nie ma odwagi przeprosić. Gościnne występy kilku postaci w „The Good Fight”, ot tak żeby tulaskiem wszystko stosownie rozwiązać, trochę by tamten finał osłodziły.
24
Tu są jeszcze większe jaja, bo „24” miało już dwa zakończenia. W pierwszym Jack Bauer stał się uciekinierem. Pożegnaliśmy go niespokojnie, ze świadomością, że przez resztę życia będzie musiał oglądać się za siebie, ale i z przeświadczeniem, że sobie poradzi, no bo kurwa, to Jack Bauer. Cztery lata później serial powrócił w formie 12 odcinków zatytułowanych „24: Live Another Day”. Jack rzeczywiście pożył jeszcze jeden dzień, ale nie wiemy, czy nie był dla niego ostatnim. Drugie zakończenie okazało się jeszcze gorsze. Najtwardszy agent świata trafił w ręce Rosjan oskarżających go o zamach na Putina i znikł w szumie odlatującego helikoptera.
Nadzieja pozostaje, bo wcześniej Bauer wykaraskał się już z identycznej sytuacji z Chińczykami. Komu jak komu, ale jemu należy się jeszcze jeden sezon z pretekstową fabułą, żeby tylko w finalnej godzinie mógł wreszcie odejść w stronę zachodu słońca i odebrać swój słuszny dodatek emerytalny.
3 komentarze