To nie wojna, agencie, wojny się kończą
10-09-2017Wystarczyło zrzucić balast Pablo Escobara i Narcos wznieśli się na szczyty swoich możliwości. Trzeci sezon to najbardziej frenezyjne, intensywne i bezlitosne 10 godzin telewizji, jakie obejrzycie w tym roku. 100% świeżości.
A zaryzykuję sobie tezę, że żaden inny serial nie ma takiej wysokiej średniej ilości strzałów na minutę, jak „Narcos”. W każdym odcinku walą z kałachów, walą z bazuki, wystrzeliwują półautomaty, pifpafają z poręcznych pukawek, a jak wreszcie skończą im się naboje, to wysadzają samochody, rozbijają samoloty, rzucają kamieniami i groźnie pohukują, zaś nonsensownym machismo ocieka każda linijka dialogu. Na jakimś jednak etapie historii ten grad pocisków wypluwanych przez bezdenne magazynki przestał elektryzować i zaczął otępiać, jak stukot pociągu w leniwej podróży. Ten etap przypadł na połowę drugiego sezonu, który wspominam jako zapętloną scenę nalotu na mieszkanie kokainowego bonzo wszech czasu, Pablo Escobara. Anonimowy tip z adresem, agenci w kuloodpornych blezerach skradający się po schodach, wjazd na chatę z kopniaka, kule świszczą, nasi strzelają, ichni strzelają, gonitwa po dachu, jeszcze kilka strzałów zza ramienia, prawie mamy gnoja, a jednak uciekł. Brzmi ekscytująco, ale cały sezon zbudowany na takich scenach poczyna nużyć.
Historia upadku kartelu Cali nie zajmuje już dwóch sezonów, tylko jeden. To jasne, że w serialu zrobiło się gęściej, skoro przycięto cały fabularny tłuszczyk. Jednak w trzeciej serii „Narcos” czeka nas nie tylko więcej nerwu, ale przede wszystkim znacznie więcej serca. A to już zasługa dobrze ułożonej narracji. Ten serial miał od samego początku niejaki problem ze znalezieniem idealnego sposobu opowiadania historii. Zaczęliśmy z perspektywy Pabla. Ot, młodego, zdolnego przedsiębiorcy, prześladowanego przez państwową biurokrację, który budził drobiny sympatii, a potem zmienił się szybko w szatana z kreskówki. Postawiony mu naprzeciwko agent Murphy obrał sobie raczej rolę bezosobowego narratora. Historia była więc jak rozchwiane wahadło, które nie może znaleźć swojego emocjonalnego środka ciężkości. Wreszcie serial przyjął formułę podobną do fabularyzowanego dokumentu – nie czuliśmy może żadnego przywiązania do postaci, ale wydarzenia same w sobie były na tyle szokujące, że wszystko łykaliśmy łapczywie, jak wieloryb plankton.
W trzecim sezonie „Narcos” wreszcie znajduje swój emocjonalny środek ciężkości i swój tor narracji. Gdzieś pomiędzy stylami „The Wire” i „The Shield”, czyli dwoma serialami nad seriale. Rozterki agenta Peny są bardziej wiarygodne, a balansowanie na krawędzi moralnych imperatywów i uświęcanie środków celem obarczone odpowiednią refleksją. Jest trochę podsłuchiwania, proceduralnej inwigilacji, a między dobrymi i złymi wyłania się nieśmiało jakaś oś symetrii. Po obu stronach mamy tych upartych graczy przywiązanych do hierarchii, jak również pionki, które próbują wymanewrować się ze straconych pozycji. Sercem opowieści okazuje się zaś rozkraczony między obiema stronami informator Jorge Salcedo, czyli dokładnie ta postać, jakiej brakowało w poprzednich sezonach. Ktoś, kogo chcemy się kurczowo trzymać w tej zawierusze.
Naturalnie, sezon tworzy dużo porównań między Pablo Escobarem a kartelem Cali. W domyśle pozostaje jednak porównanie agentów Murphy’ego i Pena. Ten pierwszy wycofał się z głównego frontu walki z narkotykiem, wybierając nieco bardziej stabilną przyszłość u boku rodziny, choć mógłby zrobić więcej. Drugi do emerytury pozostał na wojnie, której nie można wygrać, idealistycznie odcinając kolejne głowy kokainowej hydry, więc jego przygody dostarczą materiału na jeszcze kilkadziesiąt odcinków serialu.
Ciekawe, który z nich dzisiaj bardziej żałuje?
Dodaj komentarz