Porozmawiajmy o Marcie
22-11-2017Któregoś dnia Disney przetransferuje kilka miliardów dolarów, czy tam bitcoinów, położy łapę na Batmanie, Supermanie, Wonder Woman & CO. i wciśnie ich w te swoje foremki hołubionej tuzinkowości. Dostaniemy w tym procesie makdonaldyzacji kina od trzech do szesnastu niezłych filmów o Flashu, Aquamanie, Marsjańskim Łowcy i reszcie, ale przedtem nacieszmy się tworem DC Extended Universe, który mimo wszystkich swoich problemów ma przynajmniej serce we właściwym miejscu.
„Batman V Superman„. Środkowa część superbohaterskiego tryptyku Zacka Snydera, oberwała kilka zasłużonych ciosów od krytyków. Ten Jesse Eisenberg rzeczywiście zbędnie pajacuje, kiedy mógłby zwyczajnie znowu zagrać Marka Zuckerberga, a finałowa potyczka to strasznie brzydka wizualna wędzarnia. Ale najniższym wspólnym mianownikiem wszystkich postękiwań na filmowy wszechświat DC są heheszki ze sceny, która akurat szczerze mnie wzrusza.
Proponuję eksperyment myślowy. Wyobraź sobie, że stoi przed tobą osoba, którą gardzisz najbardziej na świecie. Polityk, sąsiad, szefowa albo inny kawał skurwiela. Marzysz, żeby ją dźgnąć kryptonitem i uwolnić świat od jej zuchwalstwa i głupoty, ty bohaterze. Jak już skończysz wbijać tę ohydną personę w ziemię i zlizywać jej łzy, wyobraź sobie jeszcze, że ten ktoś ma mamę. Matkę, która przytulała, śpiewała na dobranoc, odprowadzała do szkoły i do dzisiaj kocha bardziej od kogokolwiek. Jeśli czujesz co najmniej dysonans, to gratulacje, masz jeszcze kontakt z własnym człowieczeństwem. Być może zawędrujesz myślą do własnej mamy, która zapłakałaby, widząc cię w takich pętach złości i goryczy. O to chodzi w scenie z dwiema Martami, a nie o „nasze stare mają tak samo na imię, piąteczka”. Mnie to bierze, ciebie nie?
Batman Zacka Snydera to bodaj pierwszy filmowy Batman, który ma oryginalnie wykoncypowaną story arc. Jest styrany, wiecznie wściekły, paranoiczny, nieufny i zaślepiony nienawiścią. Od dwudziestu lat goni tych samych łotrów, a ci wracają na ulice, więc tropem Punishera zaczyna ich eliminować trwale. Na pojawienie się Supermana reaguje jak na próby rakietowe Korei Północnej. Podjudzony propagandą złego miliardera, fake newsami, wybiera opcję „no platform”. Terrorystów się zabija, a nie próbuje ich zrozumieć. „Batman V Superman” to film o spirali konfliktu nakręcanej przez decydentów w imię prywatnego interesu. Brzmi bardzo na czasie. Obśmiewana scena szorstkiego pojednania herosów to moment, w którym Batman pierwszy raz widzi w Supermanie drugiego człowieka, czyjegoś syna. Wtedy wraca myślą do własnej matki i powodu, dla którego został Batmanem. Nie po to, żeby mordować bandziorów, ale żeby żadne dziecko nie zostało pozbawione matki.
Jeżeli „BvS” miał być o rozrzedzaniu mroku, to „Liga Sprawiedliwości” jest o podtrzymywaniu płomienia.
To znowu film wielu skaz, poturbowany mocno w burzliwej postprodukcji,. Jeśli lista amputowanych scen krążąca po sieci jest prawdziwa, to Joss Whedon, który dokończył film w zastępstwie Snydera, wyciął tyle samo wyrostków, co witalnych organów.
Ucierpiał na pewno czarny charakter z motywacją okrojoną do ambicji władania światem, bo tak. Albo zniszczenia świata, nawet nie pamiętam. Ale nieważne, film nie jest o nim, tylko o tych wykolejonych herosach, którzy muszą nauczyć się współpracować. Strapiony poczuciem winy Batman, który w pewnym momencie po prostu próbuje się zabić. Zmagająca się wciąż z dawnymi porażkami Diana. Zapijający lęki, indyferentny Aquabro. Wykluczeni na różne sposoby Flash i Cyborg. I Superman, którego idealizm i wiara w ludzkość wydają się wreszcie silniejsze od wyobcowania. „Ligę” ogląda się najlepiej, kiedy piłeczka krąży między nimi. Nadzieja dla świata nie zależy od ich mocy, ale zdolności do dogadania się i dostrzeżenia w sobie ludzi. To też bardzo na czasie.
Dodaj komentarz