Z żaru powstaje popiół lub arcydzieło
12-02-2018Z filmem „The Room” jest prawie jak z zamachami na World Trade Center. Wszyscy pamiętają, gdzie byli i co robili, kiedy pierwszy raz zobaczyli to na ekranie. Nikt nie mógł uwierzyć, że to się dzieje, każdy chciał wiedzieć, jak to się stało i dlaczego. „The Disaster Artist” opowiada, jak to się stało, ale na drugie pytanie macie odpowiedzieć sami.
To nieprawda, że filmów złych jest więcej niż dobrych. Złych filmów jest niewiele. Plagą są filmy przeciętne i nijakie. Bankowo najgorszy film, jaki ostatnio widzieliście, czy były to „Emotki”, czy kolejny odcinek Pana Greya, jest kombinacją względnej kompetencji technicznej, indyferencji i cynicznej kalkulacji opłacalności. Dopiero kiedy astronomiczna niekompetencja zderza się z kosmiczną ambicją, powstaje supernowa. Akcydentalne arcydzieło, „Obywatel Kane” złego kina. Film jeden na milion.
„The Room” też mógłby zginąć w oceanie mdłej i zapomnianej przeciętności, gdyby nie ta żarliwa pasja i czysta charyzma jednego typa. Sceny w „Pokoju” rozgrywają się jak w „Dniach Naszego Życia” albo innym szarym mydle, do czasu, kiedy na scenę wchodzi Tomasz Wieczorkiewicz i zaczyna… no właśnie co? Przeżuwać scenerię? Trochę tak, ale nie tylko o to chodzi. Improwizować? Niezupełnie. Grać jak korzeń? To w ogóle krzywdzące, bo Tommy’emu na ekranie towarzyszą emocje szczere jak w śmiesznych kompilacjach z nieporadnymi kotkami. Chyba nie ma w słowniku krytyka dobrego słowa na to, co robi Tommy, ale on naprawdę cierpi, kiedy wszyscy go zdradzają.
„The Room” wypada zresztą oglądać tak samo jak kompilacje scenek z bekającymi kotkami i śmiesznych wpadek, to znaczy w grupie. Te zbiorowe seanse są zjawiskiem ugruntowanym w kulturze do tego stopnia, że towarzyszy im specyficzna etykieta. Wypada krzyczeć „Hi, Denny” za każdym razem, kiedy Denny wchodzi do tytułowego pokoju i „Goodbye, Denny”, kiedy wychodzi. Gdy obraz gubi ostrość, ryczymy „Focus!” i natychmiast gardłujemy „Unfocus!”, kiedy film wyostrza się na gołym tyłku Tommy’ego Wiseau. Ktoś finezyjny zauważył kiedyś, że prawie wszystkie malunki w „Pokoju” przedstawiają łyżki. Szczegół niedorzeczny jak cała reszta filmu. Widzowie zaopatrują się więc przed seansem w łyżki, którymi tradycyjnie ciskają w ekran za każdym razem, kiedy sztuciec zaliczy kolejny gościnny występ w tle. Takiej immersji nie będzie miał nawet Avatar w 5D.
Łatwo się z Tommy’ego Wiseau natrząsać, wręcz trudno się powstrzymać, ale jeszcze trudniej zauważyć w nim człowieka, a do tego właśnie próbuje skłonić James Franco.
„Disaster Artist” Jamesa Franco przypomina w intencjach jeden z moich ulubionych filmów – „Eda Wooda” Tima Burtona. Oba są o groteskowo niekompetentnych, a żarliwych reżyserach przekonanych o własnym geniuszu. Oba nie wyśmiewają swoich głównych bohaterów, ale traktują ich z sympatią i wyrozumiałością. Oba są o tym, co to w ogóle znaczy być artystą.
Być artystą to zawsze znaczy obnażać się przed obcymi ludźmi. Nosić najbardziej osobiste uczucia jak koszulkę z napisem. Lekceważenie i wyśmianie to dwie reakcje, których najbardziej boi się każdy artysta i zarazem dwie, z którymi każdy musi się zmierzyć. Krytycy i widzowie mogą się z Tommy’ego śmiać beztrosko, ale wszyscy twórcy powinni go przy okazji rozumieć. Na jakimś etapie, w jakiejś skali, sami byli kiedyś Tommym. Koleżanka, którą obśmialiście przy całej klasie za wiersz znaleziony na tyle zeszytu od polskiego i kolega, którego przedrzeźnialiście na szkolnym przedstawieniu. Mogli spłonąć na miejscu. Ale jeśli w twórczości satysfakcja z ekspresji i uzewnętrznienia wewnętrznych doznań znaczy dla nich więcej niż gratyfikacja, to dalej robili swoje. Każda sztuka to w końcu tylko proste emocje ubrane w dowolne formy, a gdyby więcej ludzi kochało się nawzajem, świat byłby lepszym miejscem, huh!
Dodaj komentarz