Muzyk ma się zestarzeć, żeby muzyka pozostała młoda
17-07-2018Wiek emocjonalny mierzymy niepozornymi przedmiotami, dajmy na to huśtawką. Kiedy jesteście młodzi, huśtawka nie reprezentuje żadnych frasunków, jej istota jest nad wyraz nieosobliwa, a rola prosta. Ma was zabujać nad ziemią po półkręgu i tyle. Nie ma znaczenia, czy macie cztery lata i własnie skończyliście rozgrzebywać patykiem kupę w piaskownicy, czy macie dwadzieścia i właśnie nabiliście lufę w kącie placu zabaw. Dopóki jesteście młodzi, huśtawka jest beztroska. A potem, w nieokreślonym momencie, to się zaczyna strasznie komplikować. Bez względu na to, czy sami korzystacie z huśtawki, czy pilnujecie rozbujanego dzieciaka. Nasłuchujecie, jak śruby skrzypią, serce omija bit za każdym razem, kiedy młode oderwie się trochę wyżej od gleby i ogólnie dociera do was potworny fakt, że za instalację i konserwację tej bujawki nie odpowiada jakiś mityczny starszy i mądrzejszy, tylko ktoś podobny do was, niedoskonały, ułomny, może leniwy i nieprecyzyjny. Nagle nie potraficie się już bawić jak kiedyś. Taki paradoks wolności, że najbardziej wolni czujemy się zamknięci na placu zabaw, zdani na starszych i mądrzejszych.
Test huśtawki można zaadaptować do różnych okoliczności, więc spróbuję go przyłożyć do muzyki trzech typów w podobnym do mnie wieku metrykalnym, którzy wydali w tym roku płyty – Matthew Murphy’ego z The Wombats, Justina Younga z The Vaccines i Alexa Turnera z Arctic Monkeys.
Muzyka to forma sztuki, w której tożsamość twórcy jest najsilniej związana z utworem. Nawet jeśli piosenka ma jakiś tam podmiot liryczny, to zawsze wydaje nam się, że artysta śpiewa jednak o sobie. Bo jak tu oderwać coś tak osobistego, emocjonalnie naznaczonego jak głos, od reszty postaci. I tak Quentin Tarantino i Woody Allen mogą sobie od trzydziestu lat kręcić ten sam film i nikt nie przewróci oczami, ale za nic nie odpuścimy Maryli Rodowicz świergolącej „Kasa i seks” na Sylwestrze z Polsatem ani żadnemu panu w średnim wieku śpiewającemu, że umówił się z dziewczyną za stacją benzynową, kiedy życie na rozdrożu i ogólnie „la la la la” w refrenie. Nie ujdzie.
The Wombats i Arctic Monkeys wydali swoje pierwsze albumy w 2006 roku. The Vaccines pięć lat później. Wszystkie trzy płyty są podobne duchem. Brzmią jak nagrane przez energicznych kudłatych rurkowców w piwnicy rodziców. Niektóre z piosenek mógłby napisać Ted Mosby, a niektóre Barney, ale wszystkie są zaśpiewane jak tuż przed rzuceniem w publiczność pawia po radykalnym biforze w koncertowej przyczepie. „Kill The Director”, „Dancing Shoes” i „Blow It Up”, kawałki stworzone do beztroskiego udeptywania klubowej podłogi. Są jak huśtawka dla młodości. Artysta z taką młodzieńczą energią nie musi nic zmieniać w formule i ma przed sobą dobre 10 lat żywotności. Albo może w końcu zejść z huśtawki, popatrzeć na nią z boku, uświadomić sobie, że zamiast „Your love is my favorite band” bardziej wypada mu już śpiewać „By the time reality hits, chimes of freedom fell to bits„. I nawet po tych 10 latach będzie go słuchać na żywo sto tysięcy ludzi.
O albumie „Tranquility Base Hotel & Casino” słyszałem od różnych osób podobne opinie, że „za pierwszym razem nie podeszło, ale za drugim/trzecim zaskoczyło”. Czy nie na tym ma polegać różnica między sztuką a dobrym biznesem? Pierwsze może być drugim, drugie nie musi być pierwszym. Producent ma spełniać oczekiwania, ale artysta powinien atakować oczekiwania. Muzyk może eksploatować swoje sprawdzone za młodu formuły, ale wtedy spora jest szansa, że po tłustej dekadzie zacznie zanikać. Jak jakieś Blink 182, Green Day i inne zespoły, które kilka lat robiły godziwy interes, a teraz ich nowe kawałki leżą w koszu „Wszystko 10 zł” w Carrefourze, a stare słychać tylko w filmach telewizyjnych o wojnie w Iraku. Jak ten ziomek ze szkoły, który próbuje cię wyciągnąć na Sensation White w weekendzik, kiedy masz wywiadówkę do ogarnięcia. Muzyk, który chce dłużej być traktowany poważnie, skazany jest na bezlitosny progres, bolesne dojrzewanie i jeszcze boleśniejsze starzenie. Musi się ciągle wynajdować na nowo, uchwycić w dźwiękach i słowach echo życia.
Na playlistach (ciekawe, kiedy to słowo wyprze „płyty” i „albumy”?) The Wombats i The Vaccines dalej trwa beztroski 2006 rok. U Arctic Monkeys wszystko brzmi inaczej, ale za to wciąż prawdziwie. Jak szczere były wersy „Fake Tales From San Francisco” o powtarzaniu sobie tekstu przed lustrem w klubowym kiblu, tak szczere jest dzisiaj na wpół rozgoryczone, na wpół ironiczne „4 stars out of 5„. Byłem ciekaw, jak takie stylistycznie zróżnicowane piosenki mogą wypaść obok siebie na koncercie. Okazuje się, że komponują się idealnie, jak długa i prawdziwa rozmowa. Trochę czaru wspomnień z pełną świadomością czasu przeszłego, ale potem zupełnie trzeźwe „tu i teraz”.
Dodaj komentarz