Exit West, No Escape
17-08-2018Kant wierzył, że ludzie raczej są z natury zacni, tylko popełniają błędy z niewiedzy, a przy tym powątpiewał, czy naukowy postęp ludzkości wiąże się jakkolwiek z postępem etycznym. Czy ten drugi jest w ogóle możliwy, czy jesteśmy lepsi, kiedy kolektywnie więcej wiemy i rozumiemy. Wystarczy pomyśleć o dwustu latach, które upłynęły od końca Oświecenia, żeby pogłębić wątpliwość. Łyknąłem ostatnio książkę „Drzwi na zachód” Mohsina Hamida, która tematycznie kojarzy mi się z uwspółcześnioną wersją „Kolei podziemnej„. Ich akcje dzieli półtora wieku z kawałkiem; w jednej niewolnicy uciekają z plantacji bawełny, w drugiej uchodźcy z ogarniętego wojną Bliskiego Wschodu, obie łączy to samo zwątpienie – „a co jeśli nie ma dokąd uciec, bo wszędzie ludzie są tacy sami?”.
Każda opowieść o wielkiej ucieczce z opresji musi opierać się na założeniu, że istnieje jakieś bezpieczne miejsce, jakaś arka, jakiś azyl, jakaś meta. Od Starego Testamentu po „Opowieść podręcznej”. Gdzieś musi leżeć ta Ziemia Obiecana, ta bezpieczna Kanada, gdzie nie ma niewoli i każdy jest mile widziany. To Zijuatenejo, gdzie żadne zło już nas nas nie dosięgnie. Bez nich nic nie ma sensu, ale dla nich każdy ruch naprzód jest wart ryzyka. Bohaterowie „Ludzkich dzieci” przeczołgują się przez piekło, bo na końcu przeprawy ma na nich czekać statek Projektu: Człowiek. Clive Owen nie jest do tej koncepcji przekonany, ale musi wierzyć. I statek rzeczywiście się zjawia. Ścigane dzieci mutantów w „Loganie” ciągną do Kanady, gdzie na końcu przygarnie ich Alpha Flight, kanadyjska filia X-Menów. Z tej nadziei, że ziemskie znoje zostaną kiedyś wynagrodzone pochodzą wszystkie obrazki nieba. Z tej nadziei przewrotnie kpi Cormac McCarthy w postapokaliptycznej „Drodze”, w której chłopiec znajduje na końcu swoją idealną rodzinę, ale nie mamy pewności, czy ta zamierza się nim zaopiekować, czy zjeść go dla własnego ratunku.
Mohsin Hamid od początku porzuca literacką zasadę, o której słyszeliście całe życie – że nie chodzi o cel, ale o podróż. Podróż to główny akt dramatu uchodźcy. Noc w bagażniku, dni w ścisku i smrodzie ciał na łodzi, sztorm na morzu, druty kolczaste i zagubienie. W „Exit west” zamiast tego wszystkiego jest element fantastyczny, sieć drzwi, które jak świstokliki przenoszą z jednego końca świata na drugi. Kiedy podróż nie istnieje, cel natychmiast wydaje się mniej rajski.
Bohaterowie „Drzwi na zachód” to para młodych kochanków. Religijny muzułmanin, który nosi się po europejsku i niereligijna muzułmanka, która nosi burkę, bo nie chce, żeby faceci się na nią gapili. W miarę jak ich własne miasto staje się coraz mniej „ich własne” i coraz mniej miastem, a coraz bardziej gruzowiskiem, nasilają się plotki o magicznych drzwiach teleportujących uchodźców do bezpiecznych spotów.
W „Kolei podziemnej” Cora uciekała spod bata pana na plantacji, ale trafiała w ręce medyków, którzy chcieli na niej przeprowadzać eksperymenty. Stamtąd na wystawę historyczną, gdzie niby była wolna, a musiała przed gośćmi znów odgrywać rolę niewolnicy. Postacie „Drzwi na zachód” wydostają się ze strefy wybuchów i zasięgu moździerzy, ale trafiają od razu na przeludnioną wyspę pełną głodnych koczowników. Kolejne drzwi wiodą ich do imigranckiego getta, w którym buzuje jak w kotle. Za następnym wyjściem zostają tanią siłą roboczą nakręcaną obietnicą swojego mieszkania „za kilka lat”. Wszystkie nowe drzwi niby niosą poprawę sytuacji, ale każde kolejne miejsce skłania do kolejnej ucieczki. Im bardziej bohaterowie zbliżają się do wyśnionego celu, tym bardziej oddalają się od siebie.
Główny wątek autor przeplata wtrętami magicznego realizmu. Starszy turysta z Brazylii przechodzi przez drzwi do Holandii, gdzie zakochuje się w innym mężczyźnie. Gniewny weteran z San Diego pyta policjantów, czy może pomóc im zająć się imigrantami, po czym spławiony stwierdza, że podobnie jak oni, nie ma dokąd pójść. Z tych krótkich wstawek przebija się wątły optymizm historii. Nie tej konkretnej książkowej historii, tylko całej historii. W jednym z rozdziałów starsza pani, która nigdy nie wystawiła nogi z rodzinnego miasta, odmawia sprzedaży zbyt wielkiego jak na siebie domu, mimo że w sąsiedztwie mieszkają już sami „nowi ludzie”, z którymi nic jej nie łączy. „Wszyscy jesteśmy migrantami w czasie”, pisze Mohsin Hamid, a akceptacja dla zmieniającego się świata to jedyna nie słuszna, a możliwa droga. Kant powątpiewał w etyczny postęp ludzkości, ale przekonywał, że historia potrafi zaskoczyć, bo „nawet w tłumie zawsze znajdzie się kilku myślących, którzy po zrzuceniu jarzma niedojrzałości będą wokół siebie upowszechniać ducha wolności”. Koncept drzwi prowadzących w dowolne miejsce na Ziemi znosi fizyczne granice wolności, ale pozostają ludzie.
Dodaj komentarz