Muse – Coś ludzkiego
22-09-2018Wizyta w wypożyczalni wideo miała w sobie coś nieomal intymnego. W moich rewirach jedna wypożyczalnia wideo była piwnicą, druga drewnianym kramikiem. Wchodziło się więc do takiego przybytku, wypełnionego zapachem plastiku, żeby w żółtym świetle czterdziestowatowej żarówki rozmawiać z obcą osobą, jaki film zamierza się oglądać w weekend. Powiedzieć, jaki film zamierza się oglądać w weekend, to czasem znaczy wyznać, kim się jest naprawdę.
Kto jest, dajmy na to, poważnym człowiekiem, nie pożycza przecież „Godzilla kontra Mothra”. Kto jest, powiedzmy, pewny swojej męskości, nie bierze wszystkich filmów z Van Damme’em. Tej obcej osobie w wypożyczalni wyznawało się rzecz tak osobistą, jak to, który film kocha się tak bardzo, że planuje się go oglądać po raz czwarty w tym kwartale.
Z tą obcą postacią z wypożyczalni łączyła osobista tajemnica. Jak ze szkolną psycholożką, jak ze sprzedawcą w sex shopie albo księdzem na spowiedzi. Żeby obejrzeć film, trzeba było wyjść z domu i z kimś o tym porozmawiać, a jednak cały proceder był bardziej dyskretny niż w przypadku Netflixa, który niby pozwala robić wszystko po cichu z własnego domu, a potem nagle dział marketingu kręci z ciebie bekę na Twitterze przed całym światem. I tyle z samotności w sieci.
Z tego sentymentu do wypożyczalni wideo i tęsknoty za czymś ludzkim paliwo czerpie teledysk do mojej ulubionej piosenki minionego lata, „Something Human” Muse. To prosta historia, którą wielu z was pewnie przeżyło. Otóż młody człowiek pędzi przez pustkowie, by zdążyć oddać do wypożyczalni kasetę zanim zmieni się w wilkołaka. I jeszcze goni go policja.
Jakby w probówce wymieszać jakiś stary teledysk Red Hot Chili Peppers, Flasha Gordona, TRON i Teen Wolfa. Muse to jest taki zespół „minimum słów, maksimum treści”. Zupełnie na odwrót niż u Spielberga. Głupio tak znowu obsrywać „Ready Player One”, o którym nikt już nie mówi, ale w tym dwugodzinnym patchworku popkulturowych referencji żadne odniesienie nie trzyma się kupy. Dziewczyna głównego bohatera straszy głównego bohatera obcym wyskakującym jej z klatki piersiowej. Czemu i po co? Nie wiadomo. Czy któreś z nich jest fanem Obcego? Czy Obcy ma szczególne znaczenie w ich życiu. Nie wiadomo. Czy coś tu symbolizuje? Raczej nie. Czy to dobry żart? Nie. Czy chociaż wygląda spoko? Niezbyt. To odniesienie bez treści odnoszącej. Książka z przypisami i bez akapitów. Tymczasem Matthew Bellamy z Muse spieszy do wypożyczalni wideo w 80’sowej otoczce, bo tęskni za „czymś ludzkim” i za domem.
Jest zabawne zapętlenie idei w nostalgii za 80’sami. To futurystyczna stylistyka, która wygląda przestarzale. Wtedy byli prawdziwe dekoracje udające komputerową grafikę i prawdziwi ludzie udający androidy albo cyfrowe postacie, dzisiaj mamy komputerową grafikę udającą autentyczną teksturę oraz cyfrowe postacie i roboty udające ludzi. Wizja się niejako spełniła, ale my wolimy wracać do samej wizualizacji i prototypu. Jak w nowym serialu „Maniac”, który jest retro wersją „Black Mirror”. Podobnie jak w jednym z odcinków „Black Mirror” (i w prawdziwym świecie!) za niektóre usługi można płacić wysłuchiwaniem reklam, tyle że w „Maniacu” reklamy nie są bezosobowym cyfrowym nagraniem, ale żywym akwizytorem, który przychodzi odczytać nam anonse. Cały czas chcemy tej przyszłości, ale z korektą na „coś ludzkiego”.
Dodaj komentarz