Przyjemna odmiana. Nie radykalna. Mniej więcej taka, jakby na stołówce zarzucili wreszcie przy obiedzie pomarańczowym sokiem Kaczor Donald zamiast kompotem czereśniowym. Spider-Man: Into the Spider-Verse wprowadza trochę nowych smaków i kilka zapomnianych bitów do pajęczej franszyzy, animacji, gatunku filmowego i kina rozrywkowego w ogóle.

Miles Morales i Peter Parker w Spider-Man Uniwersum

Zdaję sobie sprawę, że to wyznanie rzuca poza margines społeczeństwa i czyni pariasem, niczym niekibicowanie Naszym na mundialach albo niedanie Owsiakowi, ale trudno. Nie szanuję Pixara. Lubię niektóre odcinki albo chociaż ich elementy, ale nie lubię tych tanich emocjonalnych manipulacji poprzez antropomorfizację (kiedyś jeszcze o tym pogadamy) i nie lubię jego korporacyjnej identyfikacji nazywanej stylem animacji. Tej nieznośnej gładkości. Liców jak glaca, oczu jak piłeczki do ping-ponga, hiperrealistycznego owłosienia i dwudziestu czterech klatek na sekundę. Tego, że w piramidzie wartości liczba faz rednerowania jest wyżej od oryginalnej kreski. Najbardziej nie lubię tego, że prawie każdy animowany film jest pixarem albo udaje pixara, a jeśli czymś się wyróżnia, to najczęściej jest piękną wydmuszką. „Spider-Man Uniwersum” kradnie więc moje nienawistne serduszko samą warstwą wizualną. Chcę oprawić wszystkie kadry w ramkę i lizać je jak znaczki nasączone LSD.

Geneza „Into the Spider-Verse” wydaje się zabawna. Sony musi raz na kilka lat wyprodukować pełny metraż ze Spider-Manem, żeby nie stracić copyrightu do postaci. Kiedy nadchodzi deadline, włącza tryb kreatywnego zarządzania panicznego, przećwiczony już z Andrew Garfieldem. Cóż, jak mówi Peter Parker do Miles Moralesa, w panice pewne rzeczy wychodzą najlepiej. Na tyle, że Sony próbuje właśnie opatentować technikę animacji wynalezioną w trakcie pracy nad filmem. Pod onieśmielającymi nazwami procesów jak „stylizowana kwantyzacja” kryje się fakt, że każdy trójwymiarowy model postaci i element tła został pomalowany ręcznie przez artystów. Dlatego dla oka rozpieszczonego pixarową gibkością film może zdawać się niedokończony. Jeżeli jednak obejrzycie dowolną klatkę pod lupą, zauważycie przyjemną chropowatość małych kropek różnicujących odcienie, jak na pop-artowych malunkach Roya Lichtensteina. Jakby to komiks ożył, a nie potwór z komputera.

Spider-Man Uniwersum, cropped, dotted roy Lichenstein pop-art style

Animacja to jedno. Druga sprawa to postacie. Jeszcze 20 lat temu studia decydowały się wykładać pieniądze na kino superbohaterskie pod warunkiem, że ich reżyserowie odejdą jak najdalej od komiksowych skojarzeń i przyciągną mainstreamową widownię, np. przystojną twarzą znanego aktora. Dlatego kanoniczny już Rosomak Hugh Jackmana nigdy nie założył swojego oryginalnego kostiumu, dlatego w Batmanie Burtona jest więcej Burtona niż Batmana, a w Batmanie Schumachera George Clooney nawet nie próbuje zniżać głosu. Teraz, kiedy „nerdy odziedziczyły świat”, na lepsze i na gorsze, komiksowe skojarzenie jest głównym nurtem. Komiksowe uniwersa Marvela czy DC są jednak tworem tak zawiłym i wtórnym, że najciekawsze rzeczy dzieją się na ich peryferiach. W spin-offach, one-shotach, seriach B i historiach alternatywnych. Jeżeli jeszcze sięgam po jakieś komiksy superbohaterskie, to tylko po te spoza głównego nurtu narracji. A Spider-Man ma ich długą listę.

Zaczęło się bodajże od prostej serii „WHAT IF„. Należy do niej przywoływany w filmie zeszyt „Co by było, gdyby Spider-Man nosił pelerynę”. Jednym ze starszych alternatywnych wcieleń Spider-Mana jest występujący również w filmie Peter Porker. Spider-Ham pojawił się po raz pierwszy w dziecięcej serii „Marvel Tails” u boku takich bohaterów jak Captain AmeriCAT, Hulk BUNNY czy Goose Rider. Od gierek słownych w tych komiksach boli głowa, ale sam origin bohatera jest dość poczciwym żartem. To pająk ugryziony przez radioaktywną świnię. Seria Spider-Man: Noir zaciekawiła mnie kilka lat temu na Pyrkonie. Eksperyment formalny skojarzył mi się z „Batmanem w świetle lamp gazowych Gotham”. Fabuły tych komiksów to standardowe, ale strawne bajki gangsterskie. Spider-Man kopci w nich ćmiki, używa broni i zamiast sprytnych one-linerów sprzedaje schopenhauerowskie monologi. Przy czym jego strój ma więcej sensu niż w oryginale, bo po prawdzie nigdy nie rozumiałem, czemu człowiek przebrany za pająka jest niebiesko-czerwony. Spider-Gwen to przyjemna zabawa w odwrócenie ról z duchem progresu i paletą kolorów, w której z miejsca można się zakochać. Komiksy o Milesie Moralesie oddają zaś prawdziwą twarz współczesnego Nowego Jorku, wieloetnicznego, wielokulturowego, wielojęzykowego, przeludnionego, zamalowanego graffiti.

morales-spider-man-woos-spider-gwen

Animacja to jedno, postacie to drugie. Trzecia sprawa to historia. Ta opiera się na starym, ale rozczulającym literackim archetypie mistrza i ucznia, z którym jednak gatunek superbohaterski (a może nawet całe kino rozrywkowe) nie umie sobie zazwyczaj poradzić. „Czas na młodych” stwierdziła już nawet Krystyna Pawłowicz, ale superbohaterowie się nie zgadzają. Wracają jak Lassie. Zatrzymani w rozwoju, zaklęci w cyklu rebootów. Peter Parker, najznamienitszy przykład. Wieczny student. Od lat sześćdziesiątych na umowie o dzieło w gazecie i na poddaszu u ciotki. W „Into the Spider-Verse” wreszcie może po ludzku dorosnąć, zestarzeć i zrobić miejsce młodym.

Ten wątek to twardy kąsek jak na film przyjazny dzieciom. Moment, w którym Peter nie pozwala Milesowi dokończyć maksymy wujka Bena ma podwójne dno. Niby to żart z wyświechtania kliszy w poprzednich częściach franczyzy, ale też zdanie zmora, którego ciężar ugiął Spider-Mana i wyzbył z szans na szczęśliwe życie. Powolna degradacja ukochanych bohaterów przygnębia, z zasady nie chcemy jej oglądać na wielkim ekranie, bo tylko przypomina nam, że wszystko jest marne. Ale archetyp mistrza i ucznia reprezentuje pomost międzypokoleniowy, przekazywanie pałeczki, czyli jedyną rzecz, która pomaga pogodzić się z przemijaniem. Mniej dramatycznie, ale podobnie jak w „Loganie„, pożegnanie Petera Parkera i wzlot Milesa Moralesa niosą katharsis dla starszego widza. I uskrzydlenie dla młodszego. Chociaż lubimy w kółko oglądać ulubionych bohaterów, to jeszcze bardziej lubimy od nich słyszeć „to już nie jest moja historia, to twoja historia”.

Dodaj komentarz