Wieczny powrót
23-02-2020Słyszałem, że Netflix zainstalował wyłącznik tego uciążliwego autoodtwarzania kolejnych odcinków. Jeszcze go nie znalazłem, więc po wielkim finale BoJacka przeskoczyłem do początku i kolejny raz obejrzałem wszystkie sezony, czasem tylko odpowiadając telewizorowi na troskliwe, ale upiorne pytanie „Czy nadal tam jesteś?”. Oczywiście, nie odpuściłbym sobie kilku akapitów o końcu „BoJacka”, tym bardziej, że think pieces o BoJacku kwalifikują się od niedawna do nagród Pulitzera, a po dyskusjach na Reddicie i obejrzeniu kilkunastu analiz coachów scenopisarstwa z YouTube’a wiem wszystko. Tylko, cóż, kiedy napiszę te kilka akapitów, to chyba naprawdę będzie już koniec.
[Spoilery pod obrazkiem]
W sensie antycypacji ostatni sezon był dla mnie mniej więcej tym, co finał „Gry o tron” dla reszty świata. Obie opowieści wsadzono na koniec w pospieszne bez biletu, ale twórcy „BoJacka” przynajmniej wiedzieli dokąd zmierzają i wysiedli na właściwej stacji. W „BoJacku” finał sezonu jest zawsze epilogiem, a prawdziwym grande finale przedostatni odcinek, który jest jak granat ciśnięty w okopy serca.
„The Face of Depression„, wyemitowany jesienią przedostatni odcinek pierwszej połowy ostatniego (liczebniki sponsorują notkę) sezonu, przypomina klasyczne zwieńczenie historii. Bohater po przejściach odnajduje spokój, łaskę i ulgę. Jeżeli chcecie, możecie po tym odcinku skasować Netflixa. Ale, słowami epizodycznej postaci, skierowanymi niby do bohatera, choć naprawdę do nas, serial mówi „Widzę, że znalazłeś ukojenie w naszym show. Jeżeli chcesz, możesz zostać. Za 30 minut zaczynamy od początku”. I rzeczywiście, po półgodzinie kolejnego odcinka życie Bohatera ma wywrócić się do góry kopytami. Znowu.
O tym był „BoJack”, I guess. Wieczny powrót wzorców zachowania, doganiające grzechy lat minionych. O tym jest depresja. Wstajesz jednego dnia i jest dobrze, świeci słońce, masz wielkie plany. Przychodzi kolejny dzień i mija pod znakiem szukania tego jednego powodu, żeby wstać. Nie ma happy endów, nie ma „w głębi duszy”, nie ma wymówek i usprawiedliwień. Czy jesteśmy zdolni do zmiany, poprawy? Tak, ale to strasznie trudne. Nie wystarczy szlachetny gest, kilka ciepłych słów, jeden przełom. Potrzebna mrówcza praca od podstaw i brutalne rozliczenie z przeszłością. Finalny sezon serialu nie odkrywa niczego nowego. Powtarza brutalną diagnozę, którą Todd przywala koniowi w jednym z wcześniejszych odcinków. You are all the things that are wrong with you. It’s not the alcohol, drugs or your shitty parents. It’s you. Fuck, man. What else there is to say. To orzeźwiające po tylu filmach, w których ujęcie smutnych oczu z podkładem The Who rozgrzesza bohatera ze wszystkich obrzydlistw.
Przez sześć sezonów scenarzyści balansują po cienkiej linii, przeczołgując bohatera po kolejnych „kamienistych dnach”, zawsze pozostawiając mu furtkę do odkupienia. Nie bez powodu, dopiero na sam koniec dowiadujemy się o najobrzydliwszej rzeczy, którą zrobił BoJack. 17 minut. Tyle czasu zwlekał z telefonem na pogotowie, kiedy jego telewizyjna córka odpłynęła po przedawkowaniu heroiny. Kwadrans z hakiem, który mógł przesądzić o życiu i śmierci, nasz bohater spędził na zacieraniu śladów dla uniknięcia konsekwencji. Z tą wiedzą feralna scena w planetarium robi jeszcze bardziej piorunujące wrażenie.
Magia liczb. Utrzymany w konwencji przedśmiertnego snu „The View From Halfway Down„, przedostatni odcinek drugiej połowy ostatniego sezonu, to aktualnie najwyżej oceniony na IMDB odcinek jakiegokolwiek serialu, okrągła dziesiątka. Polecam do niego wrócić i zerknąć na pasek w dole ekranu. Na majakach przeplatanych metaforą, posypanych symboliką, upływa dokładnie 17 minut, zanim do bohatera dociera, że umiera. Złowieszczy tytuł odcinek dzieli z poematem, który odczytuje Secretariat, pierwowzór prawie oscarowej roli BoJacka. Przez emfazę, z jaką Sekretariat deklamuje wiersz, przez chwilę byłem przekonany, że to jakiś zapomniany fragment z T.S. Eliota albo Waltera Whitmana.
Netflix zrobił, z pewnością w dobrej wierze, 3 sezony „Trzynastu powodów”, ale kilka ostatnich wersów wiersza robi więcej dla przeciwdziałania samobójstwu niż cały ten serial o smutnych nastolatkach. Przyjrzyjcie się zaimkom osobowym. Pierwsza strofa jest napisana w trzeciej osobie. Druga w drugiej. Trzecia w pierwszej. Odliczanie. 3,2,1. Ale nie tylko to. Zaczynamy od typowej dla depresji dysocjacji i przechodzimy do odzyskania poczucia „ja”, nowo odkrytej woli życia. Tylko, że jest już za późno.
Przez sześć sezonów, nie licząc nawet motywu z intro, serial nawiązywał do tonięcia tyle razy, że nakreślił los Bohatera jak urządzenie do nawigacji. W popularnej, ale nihilistycznej interpretacji zakończenia BoJack rzeczywiście umiera w basenie, a wydarzenia finału to jego własny „widok z drogi na dno”. Tyle, że scenarzyści „BoJacka” nie wierzą w ten zgrany motyw odkupienia przez śmierć (mniej „Gwiezdnych wojen”, więcej Dostojewskiego!). Koniec końców, nie chodziło nawet o odkupienie. Życie nie jest literackim łukiem postaci, tylko wyboistą drogą.
Scenarzyści zrobili dużo, żeby nie usprawiedliwiać Bohatera, nie normalizować jego toksycznych zachowań i nie fetyszyzować depresji. Dla tych, którzy czują się jak BoJack, serial powinien być jak wake up call, nie afirmacja. Słusznie więc, nie kończy się przebaczeniem ani karą, tylko minutą niezręcznej ciszy. Takiej zawsze towarzyszącej spotkaniu z osobami, od których musimy się odsunąć, bo mają toksyczny wpływ na nasze życie, na których jednak nie przestanie nam nigdy zależeć. Nie powinniśmy użalać się nad BoJackiem, bo najważniejsza rzecz, której BoJack potrzebuje, to przestać użalać się nad sobą. Może wtedy znajdzie swoje ukojenie.
Gdzie to nas zostawia? Sometimes life’s a bitch and you keep living. „BoJack Horseman” się skończył i wszystko jest gorsze. Na szczęście, wszystkie odcinki będą zawsze na swoim miejscu. Bo zawsze jest coś więcej, nawet w połowie drogi na dno.
Dodaj komentarz