Rewolucje okiem klasy uprzywilejowanej
02-06-2020Korzystając z własnych przywilejów klasowych, spędziłem kwarantannę w komforcie, unikając aktualności i powtarzając seriale, na przykład wszystkie odcinki „Mad Menów”. Z dzisiejszej perspektywy ogląda się ich ciekawie, bo to w pewnym sensie serial o wąskich horyzontach i szerokiej perspektywie.
Ciągnąc myśl, „Mad Men” opowiadają o tym, jak bardzo czasy się zmieniają i jak bardzo ludzie się nie zmieniają. Fabuła rozpościera się między rokiem 1960 a 1970, w burzliwej dekadzie, która ukształtowała pokolenie dzisiejszych politycznych liderów, pieszczotliwie zwanych baby boomerami. Kluczowe postacie „Mad Men” to akurat ich rodzice, przemijający, z sezonu na sezon coraz mniej rozumiejący z czasów, w których żyją. Śledząc powolne ruchy bohaterów po torach akcji, nie wiemy nigdy dokładnie, jaki w serialu jest dzień, miesiąc ani nawet rok, dlatego wielkie wydarzenia historyczne zaskakują nas tak samo jak ich. Samobójstwo Marylin, zamach na Kennedy’ego, ofensywa TET, zamach na drugiego Kennedy’ego, zamieszki w Los Angeles, zwycięstwo Nixona, lądowanie na Księżycu. Bohaterowie doświadczają tych przełomów w dokładnie taki sam sposób, jak większość z nas doświadcza wydarzeń historycznych, w telewizji, z dystansu, „z perspektywy”. Wielkie dramaty społeczne są w tle, na pierwszym planie zawsze bieżączka, prezentacja dla klienta, rodzinna kłótnia.
Te wydarzenia nigdy nie dotykają bohaterów bezpośrednio, co nie przeszkadza im żywo wszystkiego komentować. Emocjonują i wymądrzają się wszyscy, tylko nie Don Draper. Kiedy temat rozmowy schodzi na wiadomości, Don konsekwentnie milknie. Nie ma własnego zdania? Jest powierzchownym cynikiem, którego nie interesuje nic dalej niż koniec jego papierosa? Może jest na tyle mądry, żeby nie wdawać się w pyskówki z bigotami? Przez wszystkie sezony nie dowiadujemy się, co Don właściwie myśli na temat wojny czy Ruchu praw obywatelskich. Czasami gest lub mina coś zasugerują, jak w scenie, kiedy z niesmakiem na twarzy opuszcza urodzinowy minstrel show wysmarowanego pastą do butów szefa, żeby polać sobie old fashiona.
Kontrast między Donem a resztą najbardziej wyrazisty jest w odcinku o zabójstwie Martina Luthera Kinga. To wydarzenie, o którym wypada mieć zdanie, nie wolno go nie mieć. Zamieszki toczą się na ekranach telewizorów w tle nowoczesnej biurowej przestrzeni i manhattańskich loftów, a bohaterowie ubolewają nad śmiercią wielkiego człowieka i potępiają przemoc. „Zdemolują nam całe miasto”, ktoś się święcie burzy. Ktoś inny wyzywa tamtego kogoś od rasistów. Don milczy. Zabiera syna do kina na „Planetę małp”. Nadal nie interesują go przepychanki. Argumenty nie rozstrzygają żadnej dyskusji, robią to tylko czas i perspektywa. Ostatecznie jakaś narracja po prostu wygrywa, kiedy dyskutanci wymierają albo tracą siłę. I wszyscy mniej więcej zgadzają się, że niewolnictwo było złe, wojna w Wietnamie bezsensowna, a Ruch praw obywatelskich dobry. Don zdaje się to rozumieć. Zawsze wolał historie od dyskusji. Zresztą, co mógłby powiedzieć jako uprzywilejowany, bogaty menedżer z agencji, żeby nie wypaść nieszczerze i pozersko? Kiedy kurz opadnie i wygra słuszna narracja, Don po prostu użyje jej, żeby sprzedać Coca-Colę i odrobinę nadziei. Tymczasem, na koniec odcinka wychodzi na swój taras, zapala tysięcznego papierosa, wsłuchuje w dźwięki syren i wpatruje w odległy blask płonących aut. Lekcja Dona jest mi dziś bliska, polecam ją sobie wziąć do serca. Zamknij się wreszcie, idź się przewietrz i ciesz się swoim przywilejem.
Dodaj komentarz