Fani książek Grrr Martina byli z fanami serialowej „Gry o tron” jak toksyczne małżeństwo. Połączeni tylko nawykiem oglądania HBO w niedzielny wieczór, przez 10 tygodni w roku. Pierwsi lżywi względem drugich, z poczuciem wyższości szczujący spoilerami. Tym bardziej podrażnieni i skłonni do wybuchów, im bardziej serial rozjeżdżał się fabularnie z powieściami. Wreszcie ostateczny rozwód ekranizacji z materiałem źródłowym zrównał ich internetowe teorie w świetle logiki formalnej i teraz tylko scenarzyści oraz Martin wiedzą „co będzie dalej”. Przy czym każdy wie swoje. Niepodziewanym efektem ubocznym tego rozstania był Najlepszy Sezon „Gry o tron” Ever. Pomyślelibyście? Wystarczyło jedynie poprowadzić historię według logiki scenariusza filmowo-telewizyjnego, a nie umysłu wyrachowanego, sadystycznego dziadka. Oto pięć powodów, dla których mamy za sobą najlepszy sezon.

1. Shit’s going down, czyli wreszcie (nie sposób to zaakcentować wystarczająco, WRESZCIE) gotujemy się do Ostatecznego Starcia.

Got1

Pięć lat minęło z hakiem, od kiedy Daenerys Targaryen, Pierwsza Tego Imienia, Zrodzona w Burzy, Khaleesi Dorthraków, Królowa Pierwszych Ludzi i tak dalej, i tak dalej, obiecała, że ruszy na Westeros i zrobi ze stolicy komunę hipisowską, a wcześniej plac zabaw dla smoków. I jak obiecała, tak ruszyła. I szła, i szła. Zdobywała i burzyła nudne miasta, paliła i krzyżowała nudnych statystów, snuła nadęte dialogi z bohaterami piątego planu, często się przedstawiała pełną tytulaturą, smoki marniały w piwnicy jak konfitury czekające na zimę stulecia, a my już zapomnieliśmy, że jej wątek ma jakieś powiązanie z pozostałymi. Podobnie czekaliśmy na zemstę rodu Starków, patrząc z zadumą jak ten dom sam się wyżyna z przebiegłością godną nagród Darwina. Czekaliśmy na White Walkerów, czekaliśmy na rewelacje na temat rodowodu Jona Snowa, czekaliśmy na magię, czekaliśmy na wojnę i spotkanie twarzą w twarz antagonistów serialu. Ogólnie czekanie za rzadko przeplatane przebłyskami zajebistości było synonimem „Gry o tron”. A teraz wreszcie (WRESZCZIE!) strony konfliktu zostały jasno oznaczone. Sojusze zawarte. Wieloletnia fanowska teoria R+L=J (że rodzicami Jona są Lyanna Stark oraz Rhaegar Tangaryen) potwierdzona. Figury zostały rozstawione na planszy pod finalne rozegranie. Statki płyną, największa bicza serialu czeka na ostrzach mieczy, a Północ pamięta, zombiaki idą, a zima już nadeszła. Zaczyna się serial wart swojego tytułu.

2. Who let the dogs out, czyli poetycka sprawiedliwość.

got2

Triumf zła był przewodnim motywem „Gry o tron”. Wszystkie przełomowe momenty – obrona King’s Landing, zejście króla Joffreya albo porażka armii Stannisa pod Winterfell – otoczone były aurą niejednoznaczności. Znienawidzone postacie jak Theon Greyjoy czy Cersei płaciły za grzechy, ale pokuta okazywała tak ciężka, że zaczynaliśmy im współczuć i gardzić ich katami. Krótko mówiąc, źli czasem dostawali za swoje, ale na ich miejsce wchodzili jeszcze gorsi. Przerobienie Ramsaya Boltona na karmę na psów to ten rodzaj „czystego cięcia” w fabule, jakie serial rzadko oferował widzom. Po raz pierwszy ofiary odegrały się na swoich oprawcach. W świecie, w którym rządzi Prawo Wilków, uśmiech Sansy Stark odchodzącej od pożeranego przez swoje ukochane bestie Boltona satysfakcjonuje jak mało co w tej historii.

3. Long way home, czyli rozwój postaci.

got3

Sansa, Arya, Daenerys, Jon – wszyscy literalnie i figuratywnie przebyli od pierwszego odcinka długą drogę, ale dopiero teraz dojrzewają owoce tej podróży. Starkówny są tu najciekawszym przypadkiem. Jednym z najbardziej znamiennych zmian, jakie popełnili scenarzyści „Gry o tron” w relacji do książek, była amputacja wątku Lady Stoneheart. Z punktu widzenia szóstego sezonu, zmiana wydaje się kompletnie uzasadniona. Zombie wersja Catelyn służy Martinowi za narzędzie do popychania wątku zemsty Starków i pewnie nie będzie mieć znaczenia dla rozwiązania fabuły. W serialu tę rolę znacznie lepiej wypełniają Arya i Sansa. Odzyskiwanie i przejmowanie kontroli przez kobiety jest zresztą wyraźnym i mile widzianym motywem przewodnim szóstej serii.

4. It’s a sacrifice, czyli umierajcie z sensem.

got4

Po tym, jak zobaczyliśmy już implozję czaszki Oberyna i ognisko z dziesięcioletniej dziewczynki, „Gra o tron” znieczuliła nas na śmierć bohaterów. Lubiane postacie odpadały z gry często, bez sensu i zawsze w okrutny sposób. W tej serii każda śmierć jest uzasadniona. Także te poniesione przez naszych faworytów. Hodor zginął bohatersko, choć skazany na zagładę przez wredny determinizm podróży w czasie, prawdopodobnie pozostawiając po sobie najlepszego serialowego mema. Ewaporacja Margaery była natomiast konieczna, żeby uciąć wątek religijnych fanatyków, wyeliminować Tommena, posadzić Cersei na niewygodnym tronie i zawiązać sojusz Tyrellów z Dornijczykami i Matką Smoków.

5. Fuck Yeah Factor, czyli nasi wygrywają!

got5

No po prostu. Tyle się naoglądaliśmy, jak lubiane przez nas postacie konają, zostają gwałcone, zbierają wpierdol i pchają te swoje głazy pod górę, że wreszcie chcemy zobaczyć, jak coś im wychodzi. Chcemy ożywającego Jona Snowa, który wiesza swoich zabójców, mówi „My watch has ended”, przytula siostrę i idzie wygrywać Bitwę Bękartów. Chcemy Sansy, która ogrywa obleśniego wujka Littlefingera i odzyskuje swój gród. Chcemy smoków, które zioną ogniem na handlarzy niewolników. Chcemy Tyriona, który znajduje swoje miejsce na ziemi. Chcemy Aryi Stark, która wygrywa z Terminatorem o twarzy Hogaty i mówi z zadziorem totalnego badassa „I’m going home”.

Taka jest ta dziwna logika telewizji. Żeby wygrać, czasem wystarczy dać widzom to, czego chcą.

Dodaj komentarz