Disney miał przerobić „Gwiezdne wojny” na przygody gumisiów; takie obawy snuli nawet ci, którzy szanują Ewoki. Tymczasem po dilu Disneya z Lucasfilm uniwersum idzie bardziej w stronę „Szeregowca Ryana”. Przynajmniej na tyle, na ile PG-13 pozwala. Jedna rzecz bardzo różni „Star Wars: Rogue One” od wszystkich innych starwarsów. Zdecydowanie więcej w nim wojen niż gwiazd.

20160715-rogue-one-water-storm-troopers-0-0

Po zejściu akcji na twardy grunt szturmowcy wreszcie trafiają (trochę) do celów, a wybuchy nie tylko osmalają czoło, ale jeszcze urywają ręce i nogi. Gdyby białe pancerze (po tym filmie zastanawiam się, jaki jest w ogóle ich sens, skoro najwyraźniej stormtroopera w pełnym rynsztunku ciągle można obalić patykiem) zamienić na uniformy Marines, statki kosmiczne na Humvee, a blastery na M16, to niektóre sceny wyglądałyby jak prosto z „Homeland”. Siły porządkowe Imperium patrolują zapiaszczone miasto podobne do Bliskiego Wschodu jak dwie łzy do siebie, polując na rebeliantów terrorystów. Nie ma parkoura, wyścigów tie-fighterów ani śmiesznych wymian zdań, są zasadzki, eksplozje, chaos i trupy. Chwilami to wygląda za bardzo na materiały w CNN, żeby z zapartym tchem przeżywać nową przygodę.

Dwie rzeczy widać wyraźnie. Ktoś pomyślał, że trzeba te starwarsy obsmarować trochę błotem, krwią i potem, a fabułę przystosować do klimatu politycznego. Sprzedajmy dzieciakom film nie dla dzieci, bo idą ciężkie czasy i trzeba być hardym. W ten sposób mamy tu oto na przykład pierwszą w tej serii silną niezależną postać androida, który nie jest reklamą zabawek na święta i może sypie żarty na potrzebę komicznej ulgi, ale za to nie jest cute.

rogue-trailer_09

Nic w „Rogue One” nie jest urocze, bo to smutna i zagrzewająca do walki jednocześnie pieśń bojowa o niezaśpiewanych bohaterach wojen gwiezdnych. Nie o brand heroes rebelii, którzy po wszystkim przytulają ordery do piersi i mizdrzą do kamery jak Han z Leją. Nie o awatarach widowni, outsiderach wybrańcach, których przeznaczenie rzuca w środek wielkiej przygody jak Luke’a i Rey. O tych styranych wojem rebeliantach, którzy pracują od podstaw na to, żeby inni mogli mieć nadzieję. Wielu z nich konflikt przeorał już tak, że sami nie są pewni wartości, o które wojują. Do tego poziomu, że protagonista, z którym w normalnych okolicznościach kumplowalibyśmy się po kilku dialogach, w scenie swojej introdukcji bezrefleksyjnie zabija bezbronnego zioma tylko dlatego, że tak mu na rękę. To kwintesencja wszystkich uwag, które fani mieli do George’a Lucasa po reedycji pierwszej trylogii i po prequelach. „Han strzelił pierwszy”. Tak było w oryginalnej wersji „Nowej nadziei”, oryginalnie nazwanej po prostu „Gwiezdnymi wojnami”. W słynnej scenie w kantynie Han Solo dość bezdusznie zabija typka o imieniu Greedo, żeby zrobić sobie przejście. Wiadomo, że to zły typek był, no ale zabijanie kogokolwiek na ubikacji albo przy obiedzie to brak kultury. Do Hana Solo to jednak pasowało, bo to przestępca zawodowo, kawał skurwysyna prywatnie i takim go lubimy. W odnowionej „Nowej nadziei” w trosce o morale dzieciaków reżyser w kuriozalny sposób domalował do sceny laserowy strzał oddany przez Greedo, żeby akcja Hana wyglądała na reakcję samoobrony. W „Rogue One” nasi już strzelają pierwsi. To też potrzeba czasów, do których nie przystają klarowne i manichejskie podziały, a wielkie zło zwycięża się tylko wątpliwym dobrem.

We wszystkich wcześniejszych filmach tej franszyzy piekła wojny ani tyranii rządów złego tak naprawdę nie było widać. Lewiatan Imperium, czy tam Nowego Porządku, był w tej swojej nikczemności tak ostentacyjny, że utożsamialiśmy go z nazistowskimi Niemcami. Stare „Gwiezdne wojny” miały w sobie tę żarliwość amerykańskich filmików propagandowych, w których alianccy żołnierze są niczym innym jak dobrem wcielonym. Tutaj Imperium kojarzy się już bardziej z Ameryką, policjantem świata. Nasuwa to też zupełnie oryginalna w tym wszechświecie postać głównego badguya.

Rogue One: A Star Wars Story Director Krennic (Ben Mendelsohn) Ph: Jonathan Olley �Lucasfilm LFL 2016.

Orson Krennic uosabia banalność zła. Nie jest udręczonym i zmanipulowanym młodzieńcem o problemach z administrowaniem gniewem, jak Anakin Skywalker. Nie jest też groteskowo demoniczny jak Imperator ani rozdarty i smutny jak Kylo Ren. Jest karierowiczem i biurokratą, który pracuje ciężko na awans, pilnując deadlajnów i asapów przy wdrażaniu projektu. W normalniejszych czasach mógłby to być projekt nowych okularów Google’a, nie Gwiazdy Śmierci. Po powrocie na chatę pewnie zrzuca pelerynę, nalewa sobie merlota i ogląda swój dyplom MBA na ścianie. Jak wiadomo, nie ma dziś lepszego sposobu, żeby stworzyć coś potwornie złego niż opakować to w coś potwornie nudnego i przyziemnego.

Mimo tych różnic stylu i tonu, „Rogue One” wpasowuje się w ciąg narracyjny serii jak Sokół Millenium w przestrzenie między meteorytami. Kiedy inne popularne filmowe wszechświaty, jak Marvel Universe, DCEU czy ostatnio Harry Potter, mają to do siebie, że demontują klasyczny model opowieści, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie, starwarsy ciągle robią wrażenie spójnej historii, opowiadanej tylko nielinearnie. Kiedy tamte uniwersa rozrastają się nierównomiernie jak zaniedbany krzak, „Gwiezdne wojny” przypominają na razie jeden obrazek, w którym brakuje ciągle tylko puzzli. „Łotr Jeden” łączy się z „Nową nadzieją” tak pięknie jak łączą się dwa klocki Lego i jeszcze rzuca na nią zupełnie nowe światło. W przeciwieństwie do większości prequeli i sequeli, robi wrażenie nie tyle historii dopowiedzianej, co nigdy wcześniej nieopowiedzianej, mimo że pięknej i wartej heroicznego zaśpiewu. Chociaż konflikt jest krwawy i zażarty, a strony twardo okopane na swoich pozycjach, to słowokluczem filmu – powtarzanym w dialogach wielokrotnie, w tym w symbolicznym ujęciu końcowym – jest „nadzieja”, której wszyscy też potrzebujemy dziś najmocniej.

Dodaj komentarz