Rok 2016 był, ogólnie rzecz biorąc, wielkim downerem; internet przynajmniej w tym temacie wydaje się zgodny (przynajmniej w moim bąblu informacyjno-społecznościowym). Do tego stopnia, że nawet najlepsze rzeczy ostemplowane tą datą noszą w sobie ziarno (albo i całą mroczną puszczę) tragedii. Dźwięki muzyki przechowują wspomnienia roku jak bańki mydlane. Kiedy pękną, zostaną po nich tylko listy na Spotify, ale do tego czasu powspominajmy przy okazji kolejnego TOP 10.

10. Angel Olsen – „My Woman”

Angel Olsen - My Woman

O Pani usłyszałem w tym roku pierwszy raz, co bardzo mnie nie dziwi, kiedy czytam, że wcześniej podobno udzielała się głównie na festiwalach Christian Rocka. Wyciągnąłem płytę z jakiejś recenzji na Pitchforku wzięty na teksty o feministycznym wydźwięku i po pierwszej piosence pt. „Intern” wydawało mi się, że kolejna laska próbuje być Laną Del Rey, która młodym głosem starej duszy śpiewa z wydestylowaną tęsknotą o swojej drodze przez showbiz. Ale kolejne piosenki ładnie zrównoważyły to uczucie, pokazując ciekawy przekrój artystki wpół drogi między niewinnością i bezradnością a samodzielnością i drapieżnością. W kawałku „Shut up and kiss” śpiewa już przyjemnie naturalnym głosem piosenkę, którą dziewczyna z przedmieścia mogłaby szturmem zająć jakiś talent show, gdyby talenty showy nie były tandetne i ustawione.

 9. Nicolas Jaar – „Sirens”

Nicolas Jaar - Sirens

Krótki (6 utworów) album, który jednakowo wpędza w zmieszanie i samozadowolenie. Wypełniony niezręcznie przeciąganą ciszą, szumem magnetofonu, odgłosami serii z karabinu i zamiatanego szkła oraz dźwiękami tak delikatnymi jak głaskanie policzka piórkiem. Całą płytę zbudowano na kontrastach. W kawałku „No” na przykład chropowata i chrząkająca elektronika miesza się ze żwawym instrumentem oraz smutnawym pół-śpiewnym hiszpańskim wokalem (jak się dowiedziałem jeszcze, że w tym tekście są zupełnie poważne rozkminy o chilijskiej demokracji, to wymiękłem). Ogólnie słuchanie tego albumu w stanie półsnu o północy zapewni wam, żeby tak przywalić ciężkim i okrągłym słowem, transcendentalne doznania. Dobranoc.

8. Nick Cave & The Bad Seeds – „Skeleton Tree”

nickcaveskeletontree

Skoro wcześniej Nick Cave pisał tylko cmentarne ballady, to jak mogła wyglądać pierwsza płyta po tragicznej śmierci jego syna? No nie jest to unoszące na duchu „Tears in Heaven”. Jest to album czarny jak smoła nicości na bagnie, które wciągnęło konia Artaxa w „Niekończącej się opowieści”. Piosenki „Girl in Amber” i tekstu I knew the world it would stop spinning now since you’ve been gone, I used to think that when you died you kind of wandered the world in a slumber til your crumble were absorbed into the earth. Well, I don’t think that any more the phone it rings no more możecie posłuchać raz w bezruchu i nigdy więcej do niej nich wracać.

7. Frankie Cosmos – „Next Thing”

frankie-cosmos

Przyznam, że wynalazłem tę płytę i tę Panią, chyba z kąta kafejki serwującej kawę zbożową i serek wegański, ledwie kilka dni temu szukając jakichś mniej oczywistych tytułów na tę listę. Od razu mnie zahipnotyzowała swoją „bezwstydną szczerością”.

If I had a dog
I’d take a picture every day.
Am I still so sad?
Is that pretty lame?

tudzież

Feeling pretty far from home
So I sit to write this down
I guess it’s not really brave
I know I’m not a lake

I haven’t written this part yet
Will you help me write it?

To trochę jakby Phoebe z „Przyjaciół” miała przyjemniejszy głos i trochę więcej rozczulającej niewinności między wierszami. Frankie Kosmos (Greta Kline) wygląda na taką dziewczynkę, która chodziła do liceum w aseksualnych swetrach po tacie, należała do kółka matematycznego i nigdy nie została zaproszona na bal maturalny, ale kiedy raz wlazła na scenę i uwolniła swój głos, to jockom zacięły się wszystkie riposty i jamy gębowe zwiększyły średnicę wlotu.

6. Leonard Cohen – „You Want It Darker”

leonardcohen

Kilka tygodni po tym, jak świat nauki oddał hołd muzyce literackim Noblem dla Boba Dylana, kostucha przytuliła innego muzycznego poetę, który mógłby stanąć w kolejce po następną nagrodę. W przeciwieństwie do finałowej płyty Davida Bowiego, „You Want It Darker” nie była chyba zamierzonym pożegnaniem Leonarda Cohena. Ale oczywiście nie sposób teraz jej słuchać inaczej i tak glut grzęźnie w gardle przy takich kawałkach jak zaśpiewane z przemieszaniem rezygnacji, akceptacji i natchnienia I’m angry and I’m tired all the time. I wish there was a treaty, I wish there was a treaty between your love and mine. No i ten głos. Nikt już nie ma takiego głosu, który przecina powietrze, chyba że sobie przetwornik wsadzi w rurkę do tracheotomii.

5. Red Hot Chili Peppers – „The Getaway”

red-hot-chili-peppers-the-getaway-990x557

Rzadki tytuł na podobnych listach, o ile zdążyłem zauważyć, do tego mieszane recenzje mimo odnotowanej poprawy względem poprzedniej płyty zespołu. Ale jak mógłby wypaść z rankingu, skoro przygrywał mi przez większość lata z odtwarzacza (albo na żywo w Gdyni) i w dodatku to chyba jedyny album w tym zestawieniu z taką dozą dobrej energii. „Go Robot” i „Dark Necesseties” to po prostu fajne i klimatyczne piosenki, które szczególnie sprawdzają się w roli soundtracka, kiedy odjeżdżasz wpizdu ku zachodowi słońca, zerkając w lusterko na pozostawione w tyle miasto.

4. Bon Iver – „22, A Million”

boniver

Moja znajomość z tym ziomem zaczęła się od piosenki „Up In the Woods” użytej w tripowym odcinku serialu „Skins” o ćpających grzyby nastolatkach. Od tego czasu elektronicznie zniekształcony głos Bona Ivera kojarzy mi się z sączonym do ucha psychotropem, który zniekształca rzeczywistość. Połowa kawałków z nowej płyty kolesia przypomina właśnie ten błogi moment tuż przed tym, jak dragi zaczynają schodzić i ostatnie delikatne uniesienia przypominają beztroskę dzieciństwa.

3. The Kills – „Ash & Ice”

thekills

Oto zespół, za który wcześniej nie dawałem ćwierci faka, a kiedy Spotify zarzucił podsumowaniem roku okazało się, że pierwsza piosenka na tej płycie „Doing it to Death” jest w moim top 3 najczęściej odtwarzanych utworów (pierwsze dwa miejsca to jakieś starocie, w tym jeden odtwarzany na głos w pracy w imię beki). Już pierwsze dźwięki tego kawałka przypominają mi taką scenę, w której we slow motion wchodzę do klubu kołysany ekscytująco przytłumionym bitem i myślę sobie „awwww shit”. Zadzieje się. I reszta płyty dostarcza, co obiecuje.

2. Radiohead – „A Moon Shaped Pool”

Radiohead - A moon shaped pool

Z Radioheadem to mam trochę podobnie jak z zespołem powyżej. Większość ich piosenek jest tryb drzemki przerywany budzikiem w refrenach. Ale jak tutaj w piosence „Daydreaming” Thom Yorke zawodzi głosem konającego przy drodze jelenia, to ja czuję jego ból zupełnie jak ten typek z filmu „Powder”. I co tu zrobić, za takie coś musi się znaleźć jakieś wyróżnienie.

1. David Bowie – „Blackstar”

blackstar-copy

Piosenki Bowiego zakonotowały mi się w głowie z niektórymi najbardziej genialnymi filmowymi zakończeniami, jakie widziałem („Something in the air” w „Memento” i „Heart’s Filthy Lesson” w „Siedem”). I z tym uczuciem, że gapię się w szoku na literki przewijane po ekranie. A że koleś był kompletnym geniuszem, to do napisów końcowych swojego życia też dograł płytę, która kompozycyjnie ociera się o arcydzieło. Tytułowa „Blackstar” to jest też utwór, który się załączy, jak już kiedyś życie będzie wam przelatywać przed oczyma.

Wspomnienia się rozpłyną, nawet gwiazdy kiedyś zgasną, tylko idee zachowane w słowach mogą przetrwać. 2017, nadchodzimy.

Dodaj komentarz