Jest taki żart na YouTube, że się klei sceny ze znanych filmów, żeby wyglądały na trailery filmów o zupełnie innej tonacji. „Głupi i głupszy” jako niezależne kino obyczajowe, „Obcy” jako rodzinna komedia świąteczna i podobnie na tę modłę. „Pasażerowie” anonsowali się zwiastunem trochę jako komedia i romans, trochę jako rozpierdolnik z wybuchami i „Titanic” w kosmosie. Okazało się, że mają jeszcze dosyć tematyki na psychothriller z bardzo niepokojącym podtekstem. Każdy tych z filmów zagrałby ładnie, ale wszystkie razem nie kleją się już jak wspomniane trailery. Szkoda, bo w kawałkach to nawet przyjemne doświadczenie.

passanherslawrence

Luke Skywalker jest ojcem, a oprócz nadziei umiera wszystko, czyli przechodzimy do spoilerów. Chociaż zastanawiam się, czy jest sens przed nimi ostrzegać, skoro najbardziej kontrowersyjny plot point filmu, którego nie da się pominąć w żadnej dyskusji, następuje już na styku pierwszego i drugiego aktu. Zwiastuny i plakaty sugerują jakąś fabularną zagwozdkę do rozwikłania, tymczasem „powód, dla którego się obudzili” jest klarowny około dwudziestej minuty filmu. Chrisowi Prattowi kabina nawala po okresie gwarancyjnym, 90 lat przed zaplanowaną dekompresją. Więc po roku druzgocącej banicji bohater psuje też kabinę Jennifer Lawrence. Bo ona (J.Law, nie kabina) wygląda hot, kiedy śpi, a on jest smutny, samotny i znudzony. Stąd cała kontrowersja. Padają ciężkie frazy jak „kultura gwałtu”, a w filmie ten przejaw egoizmu i desperacji nazywa się wprost morderstwem. Nie bez słuszności.

Scenariusz „Passengers” powstał 10 lat temu z taką koncepcją, żeby Keanu Reeves i Reese Witherspoon zagrali główne role (John Wick i ta laska, która czasem siedzi na Oscarach – przybliżając postacie młodszym czytelnikom). Spełnił się na ekranie w czasach, w których publiczny dyskurs obraca się wkoło takich pojęć jak „informed consent”, „safe space” i instytucjonalny seksizm, a amerykańska publika ciągle jest trochę zaniepokojona uprzedmiotowiającymi kobiety komentarzami prezydenta elekta. Słaby timing.

Aspekt etyczny („czy akcję Chrisa Pratta można usprawiedliwić i wybaczyć?”) i psychologiczny („co wy byście zrobili w tej sytuacji?”) są w gruncie rzeczy ciekawe i sensowne. Więźniowie zatrzaśnięci w izolatce tracą zmysły i już po kilku dniach są gotowi rozbić sobie czaszkę na ścianie, żeby tylko zmusić kogoś do reakcji. Po kilkunastu miesiącach osamotnienia wyzuty z nadziei bohater Pratta miał dosyć otwartych wylotówek na spiralę szaleństwa, więc nie powinien ręczyć za swoje decyzje. Z drugiej strony: ziom, wiemy że masz przejebane, ale chociaż masz tu do dyspozycji luksusowy statek, który wygląda jak wnętrze Apple Store’a i barmana do pogadanki. Są na świecie otaku, którzy nie mają nawet tego. Tylko ciemny pokój i zdjęcia cycków na ekranie. Przez całe życie. Łaknienie towarzystwa przebija ścianę sumienia bohatera, który świadomie rujnuje nieodwracalnie (jak wtedy myśli) przyszłość i marzenia innej osoby. Co gorsza, nie budzi inżyniera albo kogoś, kto mógłby spróbować pomóc mu rozwiązać problem. Nie budzi też przypadkowego typa pod wpływem impulsu. Precyzyjnie wybiera cel w postaci ładnej blondynki. Najpierw przegląda godzinami jej zdjęcia i nagrania jak początkujący stalker. Potem patrzy jak śpi i przenosi na nią swoje skotłowane uczucia i pragnienia, po czym obmyśla plan jej zagarnięcia. Wiecie, jak ten koleś, który czeka 5 godzin pod domem swojej bogdanki na jej wyjście, żeby potem udać, że niby przypadkiem tu przechodził. Czy to cute czy creepy niestety zależy w popkulturze od tego, czy koleś ma twarz Chrisa Pratta czy Paula Dano.

screen-shot-2016-09-20-at-8-59-17-am

Ale spoko, ta część historii otwiera drogę do satyry na randkowanie z Tinderem albo do pogłębionej psychoanalizy „syndromu Robinsona”. Kłopot w tym, że w trzecim akcie film mówi „fuck it, nie robimy żadnej z tych rzeczy, trololo”. Wmontujmy tu wybuch i akcję z „Armageddonu”, to character development zacznie niepotrzebnie wystawać. A ten zawikłany problem emocjonalny rozwiążemy linijką dialogu u Lawrence’a Fishbourne’a. Parafrazując, „Taa, to było pojebane, ale co zrobisz”.

I jak wnoszę ze skocznej nuty końcowej piosenki, powinienem po tym wszystkim odczuć relaksację i uniesienie, a czuję konfuzję, bo obejrzałem komedię romantyczną z syndromem sztokholmskim w roli napędu fabularnego. I chociaż chciałbym już lubić tego grubasa Chrisa Pratta jak na początku filmu, to do końca wyczuwam od niego ten vibe stalkera, bo scenariusz nie dał mu dosyć przestrzeni na eksplikację cierpienia i katharsis.

Krótko. Producenci, chcieliście lekkiej komedii, romansu i blockbustera – wystarczyło zrobić tak, żeby konserwa z J.Law też otwarła się sama. Chcieliście historii z poważnym dylematem moralnym – nie zasypujcie go w finale napierdalaniem, pozwólcie wybrzmieć emocjom. Chemia aktorów w głównych rolach podnosi wadliwy scenariusz z kolan, ale żeby z „Passengers” zaczerpnąć trochę radości, trzeba sobie na wszystkich stykach tej fabuły odtwarzać niepocieszającą kwestię „taa, to było pojebane, ale co zrobisz” – to tylko film.

Dodaj komentarz