Dave Grohl po śmierci Cobaina mógł zrobić dwie rzeczy. Mógł osiąść na laurach i w ciepłych kapciach w domowym zaciszu liczyć mnożące się zera na koncie ze sprzedaży płyt Nirvany lub dać się przetransferować jako perkusista do inszego zespołu. Przypuszczam, że jako eks-Nirvanowiec, przebierałby w ofertach. Właściwie to tak było, ale to już kompletnie osobna opowieść. Jedno jest pewne, Dave Grohl wolał zacząć od początku budować swoją legendę i to w zupełnie innej roli niżeli dotychczas był znany szerszej publiczności. Porzucił bębny na rzecz gitary, chwycił za mikrofon i zaczął grać z nowo ulepionym zespołem muzykę, która daleko odstawała od grunge’u, czyli akwarium, w którym dotychczas swobodnie pływał. W ten sposób narodził się zespół Foo Fighters. Zespół, który swoją twórczością nie powalił mnie od razu na kolana, aż pewnego pięknego smutnego dnia usłyszałam „All My Life” i nastąpiło radosne boom w moim sercu.

zdj. musicclips.com

Pierwsza płyta to taka trochę kicz siekanka, aleosochodzi i stadium eksploracji własnych możliwości w jednym. Idealny before na pierwszą popijawę dla gimbazy, albo smutny afterek u studenciaków z politologii, którzy położyli koncertowo egzamin z prawa autorskiego, a Foo Fighters ktoś włączył przypadkiem w trakcie odgrzewania po raz piąty tego samego ryżu i tępego wpatrywania się w ścianę. Ale to jest w końcu Dave Grohl, więc o porażce i tak nie mogło być mowy, a tłumy zwyczajnie oszalały. W początkowej fazie, pomimo zaliczenia statusu rockowych amerykańskich sweethearts byli jeszcze cieniem samych siebie. Ale maszynę napędzaną przez hiperaktywnego Grohla już i tak nie dałoby rady zatrzymać. Żaden krytyk, żadna pusta sala koncertowa nie byłaby w stanie podciąć mu skrzydeł. Nie zważał na każdorazowe porównania Foo Fighters do Nirvany, siebie samego do Cobaina, bo wiedział, że nie ma tu czego porównywać, że przeszłość i teraźniejszość to dwie osobne historie. Po kilku świetnie przyjętych albumach i wyrobieniu sobie statusu na arenie międzynarodowej, od nowego millenium zaczęli przygrywać jeszcze ostrzej, nie tracąc przy tym już zdobytej publiki, a jednocześnie przyciągając na swoją stronę coraz to nowsze rzesze słuchaczy.

Zwolennicy politycznych protest songów, synowie i córki opuszczeni swego czasu przez Rage Against The Machine, na pewno znaleźli ujście dla swojego gniewu w utworze sprzeciwiającym się polityce Busha. Żeby tylko oni. Ponad pół Ameryki pewnie budziło się i zasypiało z jej tekstem na ustach, naszpikowanym metaforami wyrażającymi pogardę dla ówczesnego rządu. Do tego wizualna teledyskowa policyjna rozpierducha we krwi, jakże bardzo odnosząca się do ówczesnych społecznych frustracji na poziomie obywatele kontra wojenne ambicje prezydenta i jego świty. Grohl zapytany w jednym z wywiadów o czym dokładnie utwór traktuje, trochę wymijająco odpowiedział, że nie chciałby dosłownie narzucać odbiorcom interpretacji, ale zainsynuował w zupełnie swoim stylu, że: „wiele osób jest ostro wkurwionych o to, co się w ostatnim czasie dzieje, ile obietnic zostało złożonych i co z nich ostatecznie wynikło”. Zważywszy, że premiera singla przypadła na końcówkę roku 2007, czyli czas, gdy druga kadencja rządów Busha powoli dobiegała końca, a kampania wyborcza powoli rozkręcała się w najlepsze, był to doskonały moment, by wyrazić rozczarowanie rządami odchodzącego prezydenta i jego kumpli z białej chaty.

Dave Grohl

zdj. muzul.com

Utwór zaczyna się spokojnym i dość przejmującym intro, który w pierwszym odruchu sprawia wrażenie, że gdzieś już go słyszeliśmy. Jego brzmienie nawiązuje do rockowych klasyków z lat 70., a wielu upatruje podobieństwo do legendarnego „Stairway to Heaven” Led Zeppelin. Zespół nigdzie wprost nie przyznał, że zaczerpnął inspiracji, ale niecałe pół roku później poproszono byłego basistę Led Zeppelinów Johna Paula Jonesa, by skomponował specjalną symfoniczną aranżację „The Pretender” z okazji 50. rozdania nagród Grammy, więc coś musi być na rzeczy.  Po krótkim melancholijnym wprowadzeniu już nie jest tak słodko i spokojnie, i więcej „Schodów do nieba” na pewno już się tam nie doszukacie. Zaczyna się ostra gitarowa jazda bez trzymanki, przy której Grohl jeszcze szybciej wystrzeliwuje z siebie tekst piosenki, niczym żołnierz z karabinu. „The Pretender” to kawałek otwierający album „Echoes, Silence, Patience & Grace” pomimo, że pojawił się w repertuarze na krótko przed tym, jak zespół przystąpił do nagrywania płyty. W 2008 roku utwór zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best, Hard, Rock Performance oraz był najdłużej utrzymującym się utworem (aż 18 tygodni!) w zestawieniu Modern Rock Tracks na listach Billboardu.

 

Dodaj komentarz